piątek, 8 lipca 2011

2011 Poltrip - Trójmiasto

Sam pomysł na tego typu wyprawę przyszedł mi tak jak inne głupie pomysły, które przychodzą mi każdego dnia.

Czemu nie?

Młody, wolny, spragniony nowych wrażeń... nic nie stoi mi na przeszkodzie na tego typu przygodę, oprócz ludzi, którzy twierdzą, że autostop to przeżytek i tak naprawdę to szkoda czasu, bo ludzie się boją i mało kto się zatrzyma. Postanowiłem stawić czoło współczesnemu stereotypowi i udowodnić sobie samemu, że nie jest tak źle.

Pierwsze ważne dla wyprawy informacje znalazłem oczywiście na internetowych forach autostopowiczów. Co zabierać na takie wyprawy, gdzie łapać stopa, z kim łapać stopa,
jak się zachowywać podczas podróży stopem. Te i podobne informacje przyswoiłem piorunem ;] Wertując kolejne fora uświadomiłem sobie, że pomocna mi będzie w takiej
podróży kobieta.. Ludzie piszą, że para: facet - kobieta jest bardziej "bezpieczniejsza" niż sam facet a nie daj Boże dwóch chłopaków łapiących stopa razem.

Kiedy już ogarnąłem teorie związaną z życiem autostopowicza, trzeba było doprecyzować plany podróży. Konkretna towarzyszka, kierunek i konkretny czas.

Kierunek: Trójmiasto i okolice
Czas: Długi weekend czerwcowy 23-26
Towarzyszka: Aga

Plany planami, a ale wszystko zmieniało się jak kalejdoskopie.

Dzień przed wyjazdem znalazłem na portalu stopem.pl ogłoszenie gościa z Łodzi, który w dzień naszego wyjazdu jechał samochodem do Władysławowa i chciał się podzielić kosztami. Z jednej strony szybka podróż za grosze, z drugiej strony nie zamierzałem płacić za żadny transport, bo to było kwintesencją wyprawy na stopa. Obmyśliłem sobie plan i poszedłem na swego rodzaju kompromis. Pojedziemy z gościem nad morze. Zaoszczędzimy więcej czasu, aby zwiedzić jak najwięcej miejscowości, a nieodwołalnie stopem wracamy z powrotem do Łodzi.


Naszą przygodę zaczęliśmy od wyprawy do Łodzi. Tutaj musieliśmy jechać PKS, ponieważ późna godzina naszej gotowości wyprawy, spowodowała, że zapewne nie dojechalibyśmy stopem przed zmierzchem.
W Łodzi mieliśmy małe problemy z noclegiem dla Agi, ale ostatecznie miło z %%% spędziliśmy wieczór :)

Rano o 5 spotkaliśmy się gościem z ogłoszenia i z jego dziewczyną i pojechaliśmy na północ. Po niecałych 5h byliśmy już we Władysławowie. Wtedy właśnie okazało się, że Aga zapomniała mapy i pierwszy raz na ślepo pytając się ludzi co chwilę szukaliśmy pola namiotowego. Pogoda nie była zachęcająca, piździało i było bardzo pochmurnie. Nie wróżyło to niczego dobrego. Po godzince "zwiedzania" Władka dotarliśmy do "Lazurowego" pola namiotowego położonego na klifie przy morzu. Bardzo miłe dla oka położenie pola. Bardzo mi się podobało. Rozbiliśmy się i resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu miasta i oczywiście na plażowaniu, bo było 2 czy 3h samego bezchmurnego nieba. W nocy aby nie było zbyt przyjemnie - padało. Rano przed 10 zwinęliśmy mokry namiot i w drogę na Hel.





HEL(L)

Po złożeniu depozytu w postaci plecaków na dworcu PKP, aby nie tachać tego wszystkiego. udaliśmy się na wylot w kierunku Helu. Tutaj pierwszy raz łapałem przysłowiowego stopa.


TYLKO po 10 minutach zatrzymał się facet, który podwiózł nas do Kuźnic, (połowa drogi). Później idąc ulicą, bo pobocza jako takiego nie było, odganiając się od dziwnych muszek, szukaliśmy transportu dalej. Tutaj jak się później okazało spadła nam gwiazdka z nieba z postaci parki, która nas zabrała prawie pod samą plażę. Na samej Helskiej plaży nie byliśmy więcej niż 15minut...


Jak zaczęło lać to wszyscy z plaży... pod najbliższe drzewa. Oczywiście to nic nie pomogło...


To, że cali zmoknęliśmy to nic. Pod tym drzewem stała grupka ludzi z dwoma osobami niepełnosprawnymi na wózkach inwalidzkich i bardziej niż siebie było mi ich szkoda. Ogólnie Hel strasznie wyglądał po takiej burzy. Ulice zalane, studzienki zapchane... masakra. Nam też się perspektywa różowo nie przedstawiała. Raczej powrót stopem w takim stanie nie wchodził w grę. Na dworzec PKP dostać się z tamtego miejsca to dobre pół godziny piechotą. Autobusem może... Idąc w kierunku centrum szukając jakiegoś przystanku, przechodziliśmy koło parkingu, gdzie zaparkowała ww. parka. Ku naszemu zdziwieniu stał tam ich samochód, a oni w środku... machali do nas!! Później jak się okazało, wiedzieli, że będziemy po tej burzy wracać i poczekali na nas!! Zawieźli nas pod sam Dworzec PKP, gdzie miła Pani z przechowalni bagaży, pozwoliła nam się przebrać. (Pozdrawiam serdecznie Panią z przechowalni ;) ) Po przebraniu się w suche ciuchy, poszliśmy na obiad do Smakosza i wyruszyliśmy na wylot do Gdyni.

Gdynia

Po obiadku, "spacerek" na wylot z Władka. Na ostatnim przystanku nie czekaliśmy chyba nawet 2 minut i zatrzymała nam się osobówką młoda dziewczyna. Gadka szmatka i pierwszy raz wylądowałem w Pucku. Jedyną rzeczą z jaką kojarzy mi się ta mieścina była zwrotka z szant.

Jak pod Helem raz dmuchnęło
Żagle zdarła moc nadludzka
Patrzę - w koję mi przywiało
Nagą babę z Pucka.


Wysadziła nas na stacji benzynowej, wskazała dalszą drogę i chwilę później łapaliśmy kolejnego stopa. Tutaj staliśmy chyba 5 minut, w ciągu których nic ciekawego się nie wydarzyło, oprócz trafnego spostrzeżenia, że gdy przejeżdżało obok nas dwóch kolesi zbudowanych jak średniowieczni barbarzyńscy wojownicy stwierdziliśmy, że do ich samochodu na pewno byśmy nie weszli. Otworzyliśmy piwko... zrobiliśmy po łyku i ku naszemu zdziwieniu zatrzymuje się facet. Cholera! całe piwo! głupio do samochodu wchodzić z browarem, ale chcąc nie tracić okazji, zostawiliśmy prawie pełną puszkę przy drzewie i ruszyliśmy w dalszą podróż.

Z gościem sporo porozmawialiśmy i opowiadał też nam o swoich przygodach stopem, o to jak wracał z Grecji stopem do Bułgarii i tam przesiedział 3 dni w namiocie pod międzynarodowym lotniskiem czekając na samolot do Wawy.

Gdynia przywitała nas deszczem. Facet zostawił nas gdzieś przy głównej drodze łączącej Gdynię z Gdańskiem. Aga stwierdziła, że dziś nie zamierza spać w namiocie,
więc trzeba było dzwonić po znajomych aby znaleźli jakieś kwaterki albo cokolwiek do przekimania się w "normalnych" warunkach. Spędziliśmy dobre pół godziny
siedząc na stacji i dzwoniąc po ludziach wypytując o ceny. Oczywiście wybraliśmy najlepszą ofertę. Po wybraniu kierunku na kwaterę, tłukliśmy się kawał trolejbusem, oczywiście na gapę.

Zadupie straszne.

Na miejscu stwierdziłem, że za taką cenę wolałbym rozłożyć namiot na podwórku i lepiej bym na tym wyszedł :D

Później już wegeta. Szybkie zakupy, kolacja... i film z Van Dammem. Jedyną rzecz jaką zwiedziliśmy w Gdyni było centrum handlowe... także szału nie było. Rano śniadanie z rudym 102 i dalej w drogę.


Sobota

Wyszliśmy na wylot w Gdyni i zamiast kampić (stać) przy jak to się później okazało ostatnim przystanku postanowiłem iść dalej na trasę... a tam na całej długości do Sopotu nie było nawet gdzie przystanąć, więc takim sprytnym trafem doszliśmy do samego Sopotu.

Nie chce sobie przypominać zadowolenia Agi z tego powodu :) Czekając na autobus, który nas wywiezie na przedmieście Sopotu w kierunku Gdańska, z nudów łapiąc stopa zatrzymałem czarne BMW. W środku dwóch łysych młodych gości. Gdy się wpakowaliśmy z bagażami do środka okazało się, że oni nie zatrzymaliby się gdyby zobaczyli, że nie jestem sam i ile mamy bagaży ze sobą. No, ale podwieźli nas do samego Gdańska uraczając nas interesującą rozmową ;)

Gdańsk

Tutaj nauczeni doświadczeniem. zostawiliśmy w depozycie bagaże na dworcu PKP i wyruszyliśmy zwiedzić rynek Gdańska. Większość czasu chodziliśmy bez celu, nawet nie wiedząc, gdzie i co można zwiedzić. Na Zdjęciach odpowiednio : Posejdon i pomnik Jana III.



Ta fotka uznana za zdjęcie całego wyjazdu! 12 Chinek z goframi i ja!


Za prawie ostatnie pieniądze zjedliśmy dobry obiadek, chwilę pooglądaliśmy galę boksu na rynku i ruszyliśmy odebrać bagaże oraz szukać transportu na wylot z GD. Na przystanku przy dworcu czekaliśmy z dobrą godzinę na autobus w kierunku Bydgoszczy. Ja w międzyczasie bezskutecznie próbowałem złapać stopa.

Autobusem... tradycyjnie bez biletów pojechaliśmy na Pruszcz Gdański, gdzie przejechaliśmy dobrych kilka przystanków za dużo i wysiedliśmy na jakimś totalnym zadupiu. Chodząc od posła do posła.. poprowadzili nas na wylot z tego mało szczęśliwego dla nas miasteczka. Na drodze prowadzącej na Tczew, znaleźliśmy przystanek, na którym próbowaliśmy szczęścia w łapaniu okazji.


Tym razem bezskutecznie. Na mapie okolicy znalazłem stację benzynową oddaloną jakieś 200m od naszego miejsca. Porażeni nieskutecznością postanowiłem wdrożyć nową metodę łapania stopa. Na stacji wykonaliśmy kartony z napisami miast, do których musimy się udać aby dojechać do Bydgoszczy. Ustawiliśmy się na fajnej zatoczce zaraz koło torów kolejowych, gdzie z racji tego samochody zwalniają.


Nie minęło 15 minut i zatrzymuje się czerwony focus ze starszym gościem za kierownicą i młodą dziewczyną pasażerką. Okazało się, że sami jeżdżą autostopem i chwalili się swoimi 4 tygodniowymi przygodami w Norwegi gdy podróżowali stopem. Bardzo fajni ludzie. Do tej pory nie mogę rozkminić czy to był mężczyzna z córką czy ze swoją kobietą. Zostawili nas za Świeciem około 40km od Bydgoszczy. Na trasie szybkiego ruchu prowadzącej tylko na Bydgoszcz nie długo trzeba było czekać aż ktoś się zatrzyma. W tym przypadku był to motocykl policjanta. Zakazał nam tam stać. Na szczęście kazał przejść tylko 200metrów i tam znaleźliśmy fajną miejscówkę na szukanie szczęścia.


Była godzina 19 i zostało nam w zasadzie około 2h zanim zrobi się ciemno i straci się nadzieje na dotarcie do miasta. Ale sama perspektywa rozłożenia namiotu w szczerym polu nie była znowu taka straszna. Z pełną werwą wzięliśmy się za łapanie okazji. W pewnej chwili Adze przyszedł pomysł, żeby rzucić się na maskę nadjeżdżającego samochodu. :D Nie minęło pół godzinki i zatrzymał się facet jakimś wiekowym mercedesem. Sama jazda tym obiektem zapierała dech w piersiach zwłaszcza jak hamował J Podwiózł nas do samej Bydgoszczy, na przystanek gdzie próbowaliśmy się dostać do Basi autobusem, tradycyjnie za free. Po małym zamieszaniu i wkurwieniu kasjerek z markecie dostaliśmy się cali do mieszkania Basi. :)

Bydgoszcz

Basia ugościła i napoiła nas jak prawdziwa Pani domu. Syto i ze wszelkimi wygodami :)


Mieliśmy u niej zostać na noc a rano dalej w łapać stopa do Łodzi. Po wieczornym gadulcu i analizowaniu dalszej trasy udaliśmy się na spoczynek. Rano, po śniadanku Basia odprowadziła nas na ostatni przystanek w drodze do Torunia. Nawet nie zdążyłem rozłożyć dobrze kartonu z napisem Toruń a już zatrzymała się parka młodych ludzi. Co prawda nie zawieźli nas do Miasta ojca Dyrektora, ale wywiozła nas za Wisłę na małą wysepkę przy trasie. Ładnie podziękowaliśmy i rozłożyliśmy nasze stanowisko "stoperów" :D Wypoczęci po gościnie u Basi z ochotą zabraliśmy się do pokazywania kierowcą gdzie chcemy się udać. Po jakimś kwadransie, może trochę więcej zatrzymał się facet i zaproponował, że podwiezie nas na przedmieścia Torunia. U niego prawie nic się nie odzywaliśmy. Po godzinie od pożegnania się z Basią wylądowaliśmy w Toruniu.

Toruń

W miejscu gdzie wysadził nas małomówny facet stała Motoarena. Z odległości koło 200metrów bardzo dobrze było słychać odgłosy warczących silników i pisk opon. Bardzo chciałem zobaczyć to na własne oczy, ale mieliśmy tego dnia sporo do pokonania. Przeszliśmy dwa przystanki aby dotrzeć na pętle tramwajową. Tam wedle wcześniejszych ustaleń wpakowaliśmy się do pustego tramwaju, który wiózł nas w kierunku centrum. Kilka przystanków i przesiadka do kolejnego tramwaju. Później kolejny raz przekraczaliśmy Wisłę...


...aby zahaczyć najbliższą stację benzynową i zrobić sobie kartony z napisami. Później jeszcze kawałek jazdy miejskim autobusem i o to przed nami ukazała się dobrze znana A1. Zainstalowaliśmy się na przystanku i zaczęliśmy szukać transportu do Łodzi. Oczywiście między czasie trzeba było iść do sklepu po piwo bo takie stanie z paluchem wyciągniętym bywa na dłuższą metę męczące.


Historie lubią się powtarzając i chwilę potem jak otworzyliśmy piwko zatrzymał się samochód. Gdy podleciałem do samochodu ku mojemu zdziwieniu, na miejscu pasażera siedział starszy gość na czarno ubrany z... koloratką. Ksiądz!! Tego jeszcze nie było. Samochód kierowała babeczka i to ona wysiadła z auta pomagając nam włożyć plecaki do bagażnika. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, wiedząc co nas spotkało :) Na początku rozmowa się nie kleiła. Obiecali podwieźć nas do samej Łodzi, więc dobre 150km. Jak już wyjechaliśmy na "szerokie wody" babeczka zaczęła jechać coraz szybciej, jak się później okazało, śpieszyło im się na mszę do Łodzi. Najzabawniejsze i tak jeszcze nie nastąpiło. Gdy zaczęła wyprzedzać kolejne samochody i sukcesywnie zwiększać średnią prędkość, ksiądz odwrócił się do nas i spytał czy nie będzie nam przeszkadzało jak zaczną obydwoje odmawiać różaniec ... mnie zamurowało, Aga tylko odchrząknęła, że wporzo. Nawet nie odwróciłem się do Agnieszki, żeby się nie roześmiać, bo widziałem, że babeczka często się mnie przyglądała w lusterku. Później ksiądz widział, że nie śpię, odwrócił się do mnie i zaczął wypytywać. Skąd jestem, czy jestem katolikiem itp. Później się pochwalił, że jest jednym z garstki księży w Polsce, którzy odprawiają mszę tradycyjnie - Po łacinie. Mnie to zaciekawiło, ale kiedy się przyznałem, że byłem raz na nabożeństwie w kościele ewangelicko reformowanym to mu się nie spodobało i rozmowa się ucięła. Gdy już dojechaliśmy do Łodzi, wysadzili nas na przystanku. Wymieniliśmy uprzejmości i nasza przygoda z księdzem dobiegła końca. Po szybkim rekonesansie obczaiłem gdzie jesteśmy i gdzie chcemy szukać powrotu do domu. Wsiedliśmy do PESA nr 11. jadącego przez całą Łódź. W trakcie jak zbliżaliśmy się sukcesywnie do IKEI tramwaj zaczął się wypełniać, aż w pewnej chwili stanęła przed nami niewysoka kręcona długowłosa dziewczyna i pomachała nam identyfikatorem, którego miałem nadzieje nie zobaczyć. Rozmowa poszła szybko:
- bileciki do kontroli
- nie mamy
- dokumenty proszę
- nie mamy (tym razem Aga)
- to proszę wysiąść na następnym przystanku
- oczywiście :)

Co tu więcej komentować... tyle km przejechaliśmy na gapę w różnych miastach podczas tej wyprawy a oczywiście gdzie musieli nas zwinąć? W Łodzi. Aby sytuacja się nie powtórzyła przeszliśmy kawałek na Politechniki i wsiedliśmy w tramwaj 45, który miał przed sobą same puste przystanki. Gdy dotarliśmy do IKEI, tradycyjnie odwiedziliśmy stację benzynową. Tam ku zdziwieniu nie mieli NAWET mazaka, a zwykłym długopisem tak naprawdę napis był... widoczny. Zakupiliśmy na ostatnie 10zl chipsy i czekoladę i poszliśmy na drogę, w czasie gdy od czasu do czasu sobie popadywało, a ja głupi miałem nadzieje, że jak zacznie padać weźmiemy kierowców na litość :D

Minęło dobre pół godziny. Ku zdziwieniu wypiliśmy nawet całe piwo. Jednakże było nieuniknione, że ktoś się skusi na Agi śnieżnobiały uśmiech :) i zatrzymał się młody facet, który podwiózł nas aż do Różniatowic, choć osobiście byliśmy przygotowaniu na przesiadki typu do Pabianic albo Łasku. W Różniatowicach nie było żadnego sensu aby łapać stopa, więc zadzwoniłem do Ani, która do po nas przyjechała i zabrała do domu.

THE END

Podziękowania dla Maystera, Cartmana za pomoc w szukaniu kwater.
Dla Basi za nocleg, wyżywienie i opiekę :D
Dla Ani za transport do macierzystego portu :)

Liczby:

Liczba złapanych stopów - 11
Liczba przejechanych km stopem - 550


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz