sobota, 13 września 2014

2014 Bieg 7 Dolin


Tak wygląda trasa i przewyższenia na trasie ULTRAMARATONU 7 Dolin, na który "rzuciłem" się z pomysłem w 2013 roku.
Aby nie było wątpliwości odnośnie mojego pomysłu, opłaciłem wpisowe już w grudniu, co dla mnie miało być oczywistą oczywistością, że nawet jak się nie dam rady godnie przygotować, to i tak spróbuję. W ramach przygotowań, miałem już wcześniej plan przygotowany przez Pana Augusta Jakubika, który układał mi wcześniej plan na "Wybrzeże"

Trenowałem systematycznie od stycznia do marca, kiedy po raz drugi odnowiła mi się kontuzja z wybrzeża. Do maja walczyłem z kolanem, mając świadomość straconego czasu i treningów, których brak oddala mnie od potencjalnego sukcesu. Od czerwca wznowiłem już dłuższeee wybiegania i w lipcu pierwszy raz wybrałem się do Łodzi pokonując 55km (5:37) Ten trening dał mi nadzieje, że nogi mogą wytrzymać, ale z promieniami słońca nie jestem w stanie wygrać. I tak było na testowym Maratonie Solidarności w Gdańsku,
gdzie w ramach przygotowań do 7 Dolin miałem zejść poniżej 3:40h. Pierwsza połówka bardzo obiecująca, biorąc pod uwagę czas (1:48) i duży zapas sił. Pobiegłem może jeszcze zakładanym tempem z 4km, kiedy zaczęło grzać i tempo z kilometra na kilometr spadło aż do 6min/km. Wiedziałem, że nie mam się co szarpać i próbować, bo to prościutko prowadziło do całkowitego odwodnienia i odcięcia. Więc doczłapałem się do mety z czasem 3:51h. Z jednej strony niezadowolony, ale z drugiej strony wiedziałem, że zrobiłem tyle na ile było mnie stać przy zmieniających się warunkach. W między czasie dołączył do biegu Marek "Marco" Górecki, również z BTZu ;-) Wiedziałem, że ten FACET zagwarantuje dobre wsparcie i emocje :)


Start był o 3 rano w sobotę 6 września. Przyjechaliśmy z Marco w piątek po południu. Odebranie pakietów, odprawa dla uczestników, "ostatnia wieczerza" (czytaj - zapychanie się węglami w różnych formach), szykowanie przepaków, po piwie na schłodzenie emocji.




Na starcie wszyscy ruszyli o wiele szybszym tempem niż ja. Z mojego skromnego doświadczenia wiem, że nie powinienem się tym przejmować. W końcu walczę ze sobą, a nie z innymi. Spokojnym truchcikiem przemieszczałem się do przodu. Marco gdzieś mi uciekł. Był środek nocy, jak zbliżaliśmy się do lasu zaczęły pojawiać się wokół małe wyraźne smugi białego światła z czołówek biegaczy. Po jakimś czasie światła były wszędzie. Migały, szalały, biegały po ciemnym lesie i oświetlały podłoże. Już na początku biegu czekał nas 11km odcinek na Jaworzynę Krynicką - 500m w górę. Dla mnie oznaczało to mozolny, ale konsekwentny marsz, z rzadka przeplatany jakimś truchtem przy odrobinie płaskiego odcinka. To był dopiero początek. Bardzo duże zagęszczenie zawodników i przy wyprzedzaniu trzeba było wcześniej oznajmiać - prawa wolna - lewa wolna. Oczywiście, to stwierdzenie nigdy nie wyszło z moich ust ;-) Szczególnie pragnę zwrócić uwagę, że nie przejawiałem żadnych emocji. Nie było podjary z uczestnictwa, skoku adrenaliny, czy spełnienia, że po roku czekania jestem tu. Był tylko kontrolowany głęboki oddech i zimne ocenianie sytuacji - gdzie muszę maszerować, a gdzie można biec... tylko tyle. Powolne przemieszczanie urozmaicałem sobie pogaduszkami z innymi zawodnikami. Na przestrzeni całego biegu uciąłem sobie pogawędki z 8 zawodnikami. Zawsze budziło uwagę stwierdzenie, że to mój pierwszy ultra i od razu 7 dolin ;-) Po kolejnym zdziwieniu uświadomiłem sobie, że to faktycznie może było rzucenie się z motyką na słońce.

Mój plecak na starcie był najcięższy, patrząc przez pryzmat następnych przepaków. 2 banany, dwa izotoniki, 2 snikersy, 1 żel, skarpetki, mapa biegu (której w ogóle nie użyłem), plastry opatrunkowe. Do pierwszego punktu odżywczego na 22km zjadłem tylko 1 banana i wypiłem izotonik. To była wskazówka, aby na kolejny odcinek do pierwszego przepaku, za 12km nie brać tyle. Wyrzuciłem banany. Uzupełniłem pusty izotonik.

Pierwszy przepak - Rytro - 36km
Wpadłem tam o 7:50 rano (40 minut przed limitem). Na placu przepakowym wielkie poruszenie. Mnóstwo zawodników posilających się tym co mieli do zaoferowania organizatorzy - banany, pomarańcze, izotoniki, herbata, ciastka, cukier, sól, podobno smażone kartofelki.
Mi najwięcej czasu zajęło przypięcie numeru startowego do czystej koszulki. Złapałem w locie słodką bułkę, wypiłem dwa kubeczki herbaty, wziąłem na język dwie porcie soli. Gdy byłem już gotowy, zobaczyłem Marka w tłumie i po kilku minutach ruszyliśmy razem dalej. Tym razem jeszcze większe czekało nas wyzwanie - wejście na Radziejową. Ponad 800m w górę na przestrzeni 17km.

Szczerze mówiąc nie pamiętam tego odcinka. Jedynie co mi zaszło w pamięć to punkt odżywczy na tzw 'agrawce', na Hali Przechyba. Też tam spotkałem się z Markiem, ale ja już ruszałem dalej, a on dopiero wbiegał na żarcie. Tutaj też herbatka, żel, słodka buła, i chłodzenie ciała zimną wodą. Słoneczko już nieźle dawało się we znaki.
Następny pomiar czasu dopiero za 22km.

Drugi przepak - Piwniczna Zdrój - 66km
Tutaj tak naprawdę zaczęła się cała zabawa.
Wpadłem na przepak po 10h i zostało mi 34km do mety, a czasu równo 7h. Tutaj byłem już zdrowo zmęczony. Nawet po ostatnich 2km na płaskim asfalcie nie byłem w stanie biec. Nie pomagał nawet doping wolontariuszy na trasie - już bliziutko...już 200 metrów.
Nic takiego nie zmusiło mnie do większego wysiłku.
Spędziłem tutaj... uwaga! 45 minut! Oprócz zmiany koszulki (i numeru), uzupełnieniu jedzenia, w planie było zaopatrzenie się od tego przepaku w kijki trekingowe, które czekały na mnie w worku z numerem 516.
Nigdy nie używałem takiego sprzętu, więc nawet szczególnie nie denerwowałem się gdy nie mogłem ich wydłużyć na odpowiednią dla mnie odległość. Gdy już zrobiłem pierwsze kroki ku wyjściu okazało się, że się zatarłem! Kolejne kilka minut na opatrunku. A Marka wciąż nie było. Zapytałem zaprzyjaźnioną Kate, czy nie widziała gdzieś go po drodze, ale nie dowiedziałem się niczego. Dopiero jak już kierowałem się ku wyjściu wpadł na przepak i wyglądał jak ... pół Marka. Nieźle się wystraszyłem, ale zadałem mu jedno pytanie i odpowiedź mnie satysfakcjonowała. Ruszyłem więc dalej.

Teraz punkty kontrolne były co 11km, Do najbliższego miałem równe 3h. Stwierdziłem - w palcem w d... nawet przy niezłym zmęczeniu.
Teraz na przeszkodzie stały dwie niewysokie górki, na które trzeba było się wspiąć. Orzeźwiony żelami, shotami magnezowymi i tym co mi się trafiło na punkcie ruszyłem z kijkami pod górkę. Szło mi to tak niezdarnie, że poprosiłem o pomoc młodą dziewczynę, która mnie akurat wyprzedzała, o mały instruktarz. Miała ze mnie niezły ubaw, gdy patrzyła jak mimo wskazówek beznadziejnie mi to wychodzi. Ale mimo wszystko, stwierdziłem, że odnajdę własną technikę i chwilę później zostawiłem ją z tyłu. Czułem, że wspinanie z kijkami znacznie odciąża zmęczone już nogi i używałem ich zawsze jak nie biegłem. W między czasie pogoda się popsuła i zaczęło padać. Ścieżki górskie wyjeżdżone nieźle przez poprzednich biegaczy w połączeniu z deszczówką tworzyły dla mnie barierę prawie że nie do pokonania - a jakie miało być założenie ? Z górki zbiegamy. Tutaj tak było stromo w dół, że nawet schodzić się nie dało po tych rozmokłych ścieżkach, a z drogi w dół zrobił się mały strumyczek. Schodząc ślamazarnie z kolejnego wzniesienia uzmysłowiłem sobie, że dobrze, że jednak miałem 3h do limitu, bo inaczej byłoby kiepsko. W pewnym momencie stało się to czego bałem się najbardziej. Kijek źle wbiłem, noga się poślizgnęła i chwilkę później leżałem rozłożony jak długi na plecach, na stromym zboczu w totalnie dużym błocie. To by było dosyć zabawne, bo okolica była naprawdę piękna do podziwiania, gdyby nie to, że dostałem natychmiast takich skurczy łydek, że nie byłem w stanie wstać. Jednym słowem... byłem uziemiony. Deszcz padał, spodenki, bielizna natychmiast przesiąkły, a ja nie mogę wstać, bo nogi odmówiły posłuszeństwa. Przede mną nikogo, za mną też... co tu robić? Przeszukałem myślami mój plecak w poszukiwaniu czegoś co by mnie mogło postawić na nogi, ale w plecaku miałem tylko żel i baton. Zatem zostało mi czekać. Po kilku minutach słyszę zza mnie nadchodzące głosy.. męskie głosy. Pomoc nadchodzi pomyślałem. Chwilkę później zbiegło z górki czworo typów, dobrze po 40. Od razu się zainteresowali moim stanem. Po krótkiej rozmowie dostałem od każdego dawkę chemii. Od jednego wodę z solą, od drugiego tabletkę do połknięcia, od innego trzeciego tabletkę do ssania. Dali mi to i pobiegli dalej, a ja po niecałych dwóch minutach ruszyłem w ich kierunku. Tak po prostu... wstałem i poszedłem dalej. Bez większych rozmyślań itd. Potraktowałem tą sytuacje jak coś normalnego. Gdy wkroczyłem na płaski teren i miałem chwilę wytchnienia oceniłem szkody po upadku. Oprócz delikatnie obdartego łokcia byłem cały w błocie. Moje buty niczym nie przypominały te, które kupowałem 2 tygodnie temu. Masakra. Ale to mnie nawet śmieszyło i bawiło. W końcu jestem hardcorem ! :) na punkt kontrolny wpadłem tylko pół godziny przed czasem.
W związku z tym, że byłem cały mokry to i opatrunki mi się odkleiły, a nie miałem nowych. Bez tego, ruszenie w dalszą drogę nie miało żadnego sensu. Zatarcie będzie się powiększać i generować coraz większy ból, aż taki, którego nie będę mógł znieść. Chodziłem zatem po biegaczach, który posilali się na punkcie i prosiłem o żel, puder albo cokolwiek na zatarcia. W końcu dostałem dwa solidne plastry. Przybiegł tez Marco i z nim ruszyliśmy do następnego punktu. Mieliśmy 2h do następnego punktu na 88km i 11 km do pokonania. A przed nami... wejście na stok narciarski! To było jakieś nieporozumienie! Tam było tak stromo, że nawet kijki nie pomagały. Mnie zatykało w uszach i dobrze się wystraszyłem, a końca nie było widać. Obok nas przelatywały puste wagoniki kolejki linowej i człowiek z utęsknieniem patrzył się na nie. Wiedzieliśmy, że nie jest dobrze. Tyle czasu tracimy na to wchodzenie, że ciężko będzie to nadrobić. W końcu dotarliśmy na samą górę i przed nami piękne polany, które zmierzają delikatnie w dół. Byliśmy mega wycięczeni po tym wejściu, ale doszliśmy tak daleko, że nie mogliśmy odpuścić. Były idealne warunki do biegania. Wyznaczaliśmy sobie punkty... tutaj do tego słupa, do tego zakrętu i tak zmuszaliśmy się aby nadrobić trochę stratę. Gdy zostało nam 5km i pokonaliśmy strome kamieniste zejście, Marco policzył, że powinniśmy wyrobić się w limicie. Wtedy przy zejściu na asfalt jeden z wolontariuszy powiedział nam, że zostało nie 5 a 6km.... i że szybkim żwawym tempem powinniśmy zdążyć, bo zdejmą nas z trasy. To był jak karny pstryczek w ucho. Nagły zewnętrzny bodziec, który dał niezłego kopa. Nie wiem co się zmieniło, nawet nie wiem kiedy. Zmęczenie przestało mieć znaczenie. Dotychczasowe odgłosy nóg błagające o litość przestały dochodzić do mózgu, jakby zamilkły. Został ustalony w jednym momencie deal między głową a ciałem. Mózg pokazał ciału mnie siedzącego w autobusie do Krynicy na 80km, kiedy już złapałem oddech i najgorszy ból odszedł. Widziałem oczami wyobraźni ten widok z przyklejoną głową do szyby autobusu. Zrezygnowany Rafał, który potrzebował chwili oddechu. I co sobie myśli, kiedy zrezygnował kilka kilometrów przed metą, przygotowując się ponad pół roku do tego biegu. Nigdy nie musiałem ustanawiać takich deali, a teraz to pomogło. Wykorzystałem w pełni kijki które mam. Nie biegłem. Napieprzałem takim marszem, że Marka co chwilę zostawiałem z tyłu i ten musiał do mnie podbiegać, aby choć na chwilę się ze mną zrównać. Narzuciłem sobie mocno tempo jak na turystę z kijkami. Dołączyło do nas jeszcze dwóch biegaczy i ten marsz po limit zrobił się przyjemniejszy, bo o ile lepiej cierpienie znosi się w "kupie". Na ostatni punkt przed metą trafiliśmy 8 minut przed limitem! Ja od razu dorwałem się do resztek pomarańczy i herbaty. Marco połowę czasu poświęcił na oblewanie się wodą. Widać było mega determinację. Wiedzieliśmy, że nie możemy tego nie ukończyć. Zostało nam 2km pod górę a później zbieg w dół. Moim zdaniem to był najszybszy odcinek na całej trasie. Pieprzyć zmęczenie. Meta tuż tuż. Już po wejściu na ostatni pagórek czułem się wygrany. Wiedziałem, że tylko jakaś kontuzja, może mi przeszkodzić. Dlatego każde bardziej strome zejście pokonywałem przy pomocy kijków. Bardzoooo asekuracyjnie jak na tyle emocji. Sam byłem dumny z siebie, że będąc tak blisko mety zachowałem zimną krew. W lesie robiło się szybko ciemno. Dołączyło do nas kilka osób i ostatnie kilometry pokonaliśmy grupą. W oddali było słuchać już odgłosy z mety. Nie dało się tego przegrać. Adrenalina wylewała mi się z uszów. Endorfinki szalały szczęśliwe po obolałych mięśniach uśmierzając ból. Kiedy wyszedłem z lasu, na asfalt w Krynicy, zacząłem żwawo biec. Kijku w prawej ręce i ogień. Pragnąłem tylko zobaczyć metę, a dopiero później nie dowierzałem, że tego dokonaliśmy!



Chciałbym z tego miejsca podziękować wszystkim którzy we mnie wierzyli, za smsy i telefony podczas biegu. Za słowa wsparcia i doping. Uznaję że rok pod kryptonimem "7 Omaha" został w pełni zrealizowany :)

Aaaaa i oczywiście dzielny Marco, z którym przez cały wyjazd nakręcaliśmy się na ten bieg i walczyliśmy ramie w ramię z limitami czasowymi. :))

Bieg był mega ciężki, ale wobec takich widoków przy wschodzie słońca, nie dało się przejść obojętnie