poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Wielkanocna Setka

Rabka Zdrój - Łabowa (czerwony i niebieski szlak) 

 5-9.4.2021

107,69km, 35:21

            W tych niełatwych czasach covidowych, chyba częściej niż zwykle chciałoby się "rzucić wszystko i jechać w Bieszczady" Zawsze o tym marzyłem. Założyć plecak i udać się na wielodniową włóczęgę po naszych szlakach. Możliwość spełnienia tego marzenia nadeszła aż z nad Bałtyku (sic!)

            O ile przygotowania do wyjazdów biegowych górskich mam raczej ogarnięte, to wyjazd z plecakiem załadowanym żarciem, ciuchami, namiotem itd to inna bajka. Teoria, że ma być wszystko, a lekko często kuleje, zwłaszcza, że pierwszy raz się to robi, a liczy się, że w kwietniu to już krokusy na halach widać :P Ilość dni wolnych była bardzo ściśle określona i ograniczona, więc śledzenie pogody na ten termin miało charakter czysto logistyczny, pod względem planowania ilości ciepłych ciuchów. 

 

"Chcesz poznać człowieka - pożycz mu pieniądze albo zabierz go na przygodę w góry"

 Mimo wieloletniej znajomości z Sarą (pomysłodawczyni), to było dla nas coś nowego. Choć wiara w to, że sami się nawzajem nie pozabijamy była ogromna, to jednak próba na jaką zostaniemy wystawieni przez pogodę i góry to coś na co nie mamy kompletnie wpływu.

Rabka Zdrój - Schronisko Turbacz (19:46km 6:07h) 

    Poniedziałek Wielkanocny okazał się totalną sielanką. W tym dniu wedle prognozy miało być pogodnie. Właśnie tak było. Cieszymy się obecnością tam, tym, że znowu raz na ruski rok udało się spotkać i nadchodzącą przygodą. Tutaj dochodzę do wniosku, że o wiele łatwiej mieć kompana, który jara się z tego samego co ja, niż nie :))) 

    W związku z ograniczeniami covidowymi, z założenia schroniska ze wszystkich swoich dotychczasowych usług wydają tylko posiłki na wynos. Kolejnym założeniem jakie było, to że idziemy do Turbacza i rozkładamy namiot na terenie schroniska. Wędrówka dnia pierwszego fajnie pokazywała jak z wraz z podnoszeniem się wysokości zaczyna przybywać śniegu. Choć ten śnieg to nadal tylko był tam powiedzmy symboliczny. Wszędzie było czuć wiosnę. Ten dzień był ściśle zaplanowany. Logistyka samego wyjazdu w góry, zmuszała nas na wyjście na szlak w godzinach popołudniowych, także to z miał być najkrótszy nas dystans z całych czterech dni. Do Turbacza udała nam się przybyć chwilę przed zmrokiem. Jakże byliśmy zaskoczeni, jak wchodząc do budynku schroniska nie zastaliśmy żywej duszy!! Rozgościliśmy się kulturalnie i stwierdziliśmy, że w obecnych okolicznościach znajdziemy sobie kawałek podłogi w miejscu, w którym nikomu nie będziemy przeszkadzać. I tym sposobem, to była moja pierwsza noc w życiu w górskim schronisku. Śmiechom i radościom nie było końca...;-))) 

 








 

Turbacz - Krościenko (33,64km 10:48h) 

    Wedle prognozy pogody, wtorek miał być chłodny i zapowiadał opady śniegu. Byliśmy na to przygotowani do momentu wyjrzenia za okno... Widok jaki pamiętaliśmy z ostatnich chwil dnia wczorajszego w żadnym przypadku nie przypominał widoku z poranka. Biało, dużo białego puchu, na tyle dużo, że było widać tylko wyższe elementy drewnianych stolików na terenie schroniska. Spojrzyliśmy sobie z Sarą w oczy i stwierdziliśmy, że raczej nie dałoby się wyjść z namiotu gdybyśmy musieli się tam rozłożyć.. uffffff 

    Zagrajmy w grę... Rozdzielnia szlaków pokazywała nam kierunek do Krościenka i przewidywane dojście  9h ;)). Ciekawe, czy w takich warunkach, czy w letnich? :P Ubraliśmy na siebie odpowiednią ilość ubrań. Kupiliśmy pamiątki i z pełną werbą wyszliśmy ze schroniska. Mimo rozdzielni szlakowej mieliśmy mały problem, aby znaleźć kierunek podróży. Wszystko zasypane, żadnych śladów wcześniejszych przechodniów. Jesteśmy tutaj pierwsi dziś. Tego dnia był najdłuższy odcinek, bez możliwości jakiejkolwiek możliwości zmiany planu, ani wcześniejszego zakotwiczenia się gdziekolwiek. Covid covidem, ale dzięki dobremu duszkowi udało nam się znaleźć nocleg w Krościenku. O ile może nie ilość śniegu, a trudność w jakim pokonujemy trasę, spowodował, że będziemy wieczorami sobie gloryfikować niewygody poprzez ciepły nocleg. Przez całą drogę mineęiśmy tylko 2 turystów!! 

 












 

Krościenko - Rytro (23,09km 7:51h) 

    Rytro jednoznacznie kojarzy mi się z moim Biegiem 7 Dolin, gdzie był pierwszy przepak. Więc to bardzo sentymentalna podróż. Sarze już towarzyszy delikatne zmęczenie dniem wczorajszym. W zasadzie nie ma się co dziwić. Aczkolwiek, spokój ducha i ambicja nie pozwala ani chwilę narzekać. Swoim tempem na jakie sobie pozwala, pnie się do naszej pierwszej zdobyczy - Dzwonkówka (up 400m). 

    Później kolejny sentyment, czyli Wielka Przehyba, gdzie też kilka lat temu byłem na biegu. Tutaj już wszystko wedle obostrzeń covidowych. Porcja pierogów ruskich, pamiątki, lekki odpoczynek i idziemy dalej. Tutaj podejmujemy decyzję, że zbaczamy z czerwonego i delikatnie krótszą trasą idziemy niebieskim, nadal do Rytra. O ile panująca w dzień pogoda nie przeszkadzała to ilość śniegu powodował, że staliśmy się bardzo elastyczni i dbamy o nasz komfort i frajdę z tego, że tu jesteśmy. Dobry duszek znów pomógł i 2h przed wcześniej niż zamierzaliśmy pierwotnie jesteśmy w Rytrze, gdzie znów mamy nocleg. Temperatura w ciągu ostatnich dniach oscylowała w granicach 0 stopni, choć przy takim marszu z plecakami, mało kiedy faktycznie to było odczuwalne. Dziś minęliśmy tylko 3 turystów. 

 









 

Rytro - Krynica (Łebowa)  (28,15km 9:27h)s

 

     "Ostatni dzień, ostatnia noc..."

     Po rewelacyjnym noclegu, wstaliśmy wcześniej niż zwykle. Czekało nas pełne emocji i radzenia sobie już towarzyszącym nas zmęczeniem 30km. Był to relatywnie najzimniejszy dzień. Bardzo niska temperatura zweryfikowała ilość zrobionych zdjęć tego dnia. Dystans był podzielony na dwa schroniska. Schronisko Cyrla i na Hali Łabowskiej. 

    Pierwsze schronisko nas oczarowało!! Pierwsze PRYWATNE schronisko w którym byliśmy. Cudowna domowa atmosfera!!!. Psy, koty i a obsługa schroniska jakby była rodziną.. (a może jest?) Tradycyjnie pierogi ruskie,piwo, pogawędka z właścicielem. Oczywiście znów byliśmy sami :) Aż żal było z tamtąd wychodzić :((( Wszystkim z całego serducha polecamy to schronisko! :))) 

    Czas było pójść dalej. Kolana Sary już nieźle dawały się we znaki. Mimo wcześniejszych rozmów na temat zmiany trasy, skrócenia, lub zakończenia na trzecim dniu, podjęliśmy wspólnie decyzję, że idziemy dalej. Szliśmy wolniej, ale i odpoczywaliśmy krócej. Temperatura nie pozwalała na dłuższy odpoczynek. Niecałe 9km do kolejnego schroniska. Cały czas sami. Dużo otwartych przestrzeni, gdzie nawiało dużej ilości śniegu spowalniała i tak już spokojny marsz. Staraliśmy cały czas skupiać się na tym co nas otacza, czerpać z tego energię i czuć bliskość natury. Godziny rozmów przeplatane godzinami milczenia. Wszystko w zgodzie i harmonii. 

    W Hali Łabowskiej znów sami. Wszędzie rozwieszona taśma ostrzegawcza. Tutaj zrobiliśmy sobie herbatę, zupkę chińską i zastanawialiśmy się nad ponownym wkroczeniem na niebieski szlak. Do schroniska w pewnym momencie weszły dwie turystki i od tego momentu wszystko się zmieniło... Bywają w życiu takie momenty, że widzisz człowieka i czujesz to coś... Kilka godzin później siedzimy w mieszkaniu w Nowym Sączu, wymieniamy doświadczeniami, które być może zmienią nas na zawsze... 

 






        Dziękuję w tym momencie Mojemu Przyjacielowi Mariuszowi, który był dla nas Dobrych Duszkiem.  Oczywiście pełne ukłony dla Asi i Edytki, za to, że znalazły się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu...

     Kolejny raz doświadczam wrażenia, że aby doświadczać życia trzeba wyjść z domu, akceptować to co nas spotyka, pokornie znosić trudy i mieć przy sobie kogoś kto podobnie pojmuje i rozumie rzeczywistość. 

                                                                                                                        Dziękuję Saro.

 

"A gdy się już zobaczymy..." JLW.

 



 

 

sobota, 13 września 2014

2014 Bieg 7 Dolin


Tak wygląda trasa i przewyższenia na trasie ULTRAMARATONU 7 Dolin, na który "rzuciłem" się z pomysłem w 2013 roku.
Aby nie było wątpliwości odnośnie mojego pomysłu, opłaciłem wpisowe już w grudniu, co dla mnie miało być oczywistą oczywistością, że nawet jak się nie dam rady godnie przygotować, to i tak spróbuję. W ramach przygotowań, miałem już wcześniej plan przygotowany przez Pana Augusta Jakubika, który układał mi wcześniej plan na "Wybrzeże"

Trenowałem systematycznie od stycznia do marca, kiedy po raz drugi odnowiła mi się kontuzja z wybrzeża. Do maja walczyłem z kolanem, mając świadomość straconego czasu i treningów, których brak oddala mnie od potencjalnego sukcesu. Od czerwca wznowiłem już dłuższeee wybiegania i w lipcu pierwszy raz wybrałem się do Łodzi pokonując 55km (5:37) Ten trening dał mi nadzieje, że nogi mogą wytrzymać, ale z promieniami słońca nie jestem w stanie wygrać. I tak było na testowym Maratonie Solidarności w Gdańsku,
gdzie w ramach przygotowań do 7 Dolin miałem zejść poniżej 3:40h. Pierwsza połówka bardzo obiecująca, biorąc pod uwagę czas (1:48) i duży zapas sił. Pobiegłem może jeszcze zakładanym tempem z 4km, kiedy zaczęło grzać i tempo z kilometra na kilometr spadło aż do 6min/km. Wiedziałem, że nie mam się co szarpać i próbować, bo to prościutko prowadziło do całkowitego odwodnienia i odcięcia. Więc doczłapałem się do mety z czasem 3:51h. Z jednej strony niezadowolony, ale z drugiej strony wiedziałem, że zrobiłem tyle na ile było mnie stać przy zmieniających się warunkach. W między czasie dołączył do biegu Marek "Marco" Górecki, również z BTZu ;-) Wiedziałem, że ten FACET zagwarantuje dobre wsparcie i emocje :)


Start był o 3 rano w sobotę 6 września. Przyjechaliśmy z Marco w piątek po południu. Odebranie pakietów, odprawa dla uczestników, "ostatnia wieczerza" (czytaj - zapychanie się węglami w różnych formach), szykowanie przepaków, po piwie na schłodzenie emocji.




Na starcie wszyscy ruszyli o wiele szybszym tempem niż ja. Z mojego skromnego doświadczenia wiem, że nie powinienem się tym przejmować. W końcu walczę ze sobą, a nie z innymi. Spokojnym truchcikiem przemieszczałem się do przodu. Marco gdzieś mi uciekł. Był środek nocy, jak zbliżaliśmy się do lasu zaczęły pojawiać się wokół małe wyraźne smugi białego światła z czołówek biegaczy. Po jakimś czasie światła były wszędzie. Migały, szalały, biegały po ciemnym lesie i oświetlały podłoże. Już na początku biegu czekał nas 11km odcinek na Jaworzynę Krynicką - 500m w górę. Dla mnie oznaczało to mozolny, ale konsekwentny marsz, z rzadka przeplatany jakimś truchtem przy odrobinie płaskiego odcinka. To był dopiero początek. Bardzo duże zagęszczenie zawodników i przy wyprzedzaniu trzeba było wcześniej oznajmiać - prawa wolna - lewa wolna. Oczywiście, to stwierdzenie nigdy nie wyszło z moich ust ;-) Szczególnie pragnę zwrócić uwagę, że nie przejawiałem żadnych emocji. Nie było podjary z uczestnictwa, skoku adrenaliny, czy spełnienia, że po roku czekania jestem tu. Był tylko kontrolowany głęboki oddech i zimne ocenianie sytuacji - gdzie muszę maszerować, a gdzie można biec... tylko tyle. Powolne przemieszczanie urozmaicałem sobie pogaduszkami z innymi zawodnikami. Na przestrzeni całego biegu uciąłem sobie pogawędki z 8 zawodnikami. Zawsze budziło uwagę stwierdzenie, że to mój pierwszy ultra i od razu 7 dolin ;-) Po kolejnym zdziwieniu uświadomiłem sobie, że to faktycznie może było rzucenie się z motyką na słońce.

Mój plecak na starcie był najcięższy, patrząc przez pryzmat następnych przepaków. 2 banany, dwa izotoniki, 2 snikersy, 1 żel, skarpetki, mapa biegu (której w ogóle nie użyłem), plastry opatrunkowe. Do pierwszego punktu odżywczego na 22km zjadłem tylko 1 banana i wypiłem izotonik. To była wskazówka, aby na kolejny odcinek do pierwszego przepaku, za 12km nie brać tyle. Wyrzuciłem banany. Uzupełniłem pusty izotonik.

Pierwszy przepak - Rytro - 36km
Wpadłem tam o 7:50 rano (40 minut przed limitem). Na placu przepakowym wielkie poruszenie. Mnóstwo zawodników posilających się tym co mieli do zaoferowania organizatorzy - banany, pomarańcze, izotoniki, herbata, ciastka, cukier, sól, podobno smażone kartofelki.
Mi najwięcej czasu zajęło przypięcie numeru startowego do czystej koszulki. Złapałem w locie słodką bułkę, wypiłem dwa kubeczki herbaty, wziąłem na język dwie porcie soli. Gdy byłem już gotowy, zobaczyłem Marka w tłumie i po kilku minutach ruszyliśmy razem dalej. Tym razem jeszcze większe czekało nas wyzwanie - wejście na Radziejową. Ponad 800m w górę na przestrzeni 17km.

Szczerze mówiąc nie pamiętam tego odcinka. Jedynie co mi zaszło w pamięć to punkt odżywczy na tzw 'agrawce', na Hali Przechyba. Też tam spotkałem się z Markiem, ale ja już ruszałem dalej, a on dopiero wbiegał na żarcie. Tutaj też herbatka, żel, słodka buła, i chłodzenie ciała zimną wodą. Słoneczko już nieźle dawało się we znaki.
Następny pomiar czasu dopiero za 22km.

Drugi przepak - Piwniczna Zdrój - 66km
Tutaj tak naprawdę zaczęła się cała zabawa.
Wpadłem na przepak po 10h i zostało mi 34km do mety, a czasu równo 7h. Tutaj byłem już zdrowo zmęczony. Nawet po ostatnich 2km na płaskim asfalcie nie byłem w stanie biec. Nie pomagał nawet doping wolontariuszy na trasie - już bliziutko...już 200 metrów.
Nic takiego nie zmusiło mnie do większego wysiłku.
Spędziłem tutaj... uwaga! 45 minut! Oprócz zmiany koszulki (i numeru), uzupełnieniu jedzenia, w planie było zaopatrzenie się od tego przepaku w kijki trekingowe, które czekały na mnie w worku z numerem 516.
Nigdy nie używałem takiego sprzętu, więc nawet szczególnie nie denerwowałem się gdy nie mogłem ich wydłużyć na odpowiednią dla mnie odległość. Gdy już zrobiłem pierwsze kroki ku wyjściu okazało się, że się zatarłem! Kolejne kilka minut na opatrunku. A Marka wciąż nie było. Zapytałem zaprzyjaźnioną Kate, czy nie widziała gdzieś go po drodze, ale nie dowiedziałem się niczego. Dopiero jak już kierowałem się ku wyjściu wpadł na przepak i wyglądał jak ... pół Marka. Nieźle się wystraszyłem, ale zadałem mu jedno pytanie i odpowiedź mnie satysfakcjonowała. Ruszyłem więc dalej.

Teraz punkty kontrolne były co 11km, Do najbliższego miałem równe 3h. Stwierdziłem - w palcem w d... nawet przy niezłym zmęczeniu.
Teraz na przeszkodzie stały dwie niewysokie górki, na które trzeba było się wspiąć. Orzeźwiony żelami, shotami magnezowymi i tym co mi się trafiło na punkcie ruszyłem z kijkami pod górkę. Szło mi to tak niezdarnie, że poprosiłem o pomoc młodą dziewczynę, która mnie akurat wyprzedzała, o mały instruktarz. Miała ze mnie niezły ubaw, gdy patrzyła jak mimo wskazówek beznadziejnie mi to wychodzi. Ale mimo wszystko, stwierdziłem, że odnajdę własną technikę i chwilę później zostawiłem ją z tyłu. Czułem, że wspinanie z kijkami znacznie odciąża zmęczone już nogi i używałem ich zawsze jak nie biegłem. W między czasie pogoda się popsuła i zaczęło padać. Ścieżki górskie wyjeżdżone nieźle przez poprzednich biegaczy w połączeniu z deszczówką tworzyły dla mnie barierę prawie że nie do pokonania - a jakie miało być założenie ? Z górki zbiegamy. Tutaj tak było stromo w dół, że nawet schodzić się nie dało po tych rozmokłych ścieżkach, a z drogi w dół zrobił się mały strumyczek. Schodząc ślamazarnie z kolejnego wzniesienia uzmysłowiłem sobie, że dobrze, że jednak miałem 3h do limitu, bo inaczej byłoby kiepsko. W pewnym momencie stało się to czego bałem się najbardziej. Kijek źle wbiłem, noga się poślizgnęła i chwilkę później leżałem rozłożony jak długi na plecach, na stromym zboczu w totalnie dużym błocie. To by było dosyć zabawne, bo okolica była naprawdę piękna do podziwiania, gdyby nie to, że dostałem natychmiast takich skurczy łydek, że nie byłem w stanie wstać. Jednym słowem... byłem uziemiony. Deszcz padał, spodenki, bielizna natychmiast przesiąkły, a ja nie mogę wstać, bo nogi odmówiły posłuszeństwa. Przede mną nikogo, za mną też... co tu robić? Przeszukałem myślami mój plecak w poszukiwaniu czegoś co by mnie mogło postawić na nogi, ale w plecaku miałem tylko żel i baton. Zatem zostało mi czekać. Po kilku minutach słyszę zza mnie nadchodzące głosy.. męskie głosy. Pomoc nadchodzi pomyślałem. Chwilkę później zbiegło z górki czworo typów, dobrze po 40. Od razu się zainteresowali moim stanem. Po krótkiej rozmowie dostałem od każdego dawkę chemii. Od jednego wodę z solą, od drugiego tabletkę do połknięcia, od innego trzeciego tabletkę do ssania. Dali mi to i pobiegli dalej, a ja po niecałych dwóch minutach ruszyłem w ich kierunku. Tak po prostu... wstałem i poszedłem dalej. Bez większych rozmyślań itd. Potraktowałem tą sytuacje jak coś normalnego. Gdy wkroczyłem na płaski teren i miałem chwilę wytchnienia oceniłem szkody po upadku. Oprócz delikatnie obdartego łokcia byłem cały w błocie. Moje buty niczym nie przypominały te, które kupowałem 2 tygodnie temu. Masakra. Ale to mnie nawet śmieszyło i bawiło. W końcu jestem hardcorem ! :) na punkt kontrolny wpadłem tylko pół godziny przed czasem.
W związku z tym, że byłem cały mokry to i opatrunki mi się odkleiły, a nie miałem nowych. Bez tego, ruszenie w dalszą drogę nie miało żadnego sensu. Zatarcie będzie się powiększać i generować coraz większy ból, aż taki, którego nie będę mógł znieść. Chodziłem zatem po biegaczach, który posilali się na punkcie i prosiłem o żel, puder albo cokolwiek na zatarcia. W końcu dostałem dwa solidne plastry. Przybiegł tez Marco i z nim ruszyliśmy do następnego punktu. Mieliśmy 2h do następnego punktu na 88km i 11 km do pokonania. A przed nami... wejście na stok narciarski! To było jakieś nieporozumienie! Tam było tak stromo, że nawet kijki nie pomagały. Mnie zatykało w uszach i dobrze się wystraszyłem, a końca nie było widać. Obok nas przelatywały puste wagoniki kolejki linowej i człowiek z utęsknieniem patrzył się na nie. Wiedzieliśmy, że nie jest dobrze. Tyle czasu tracimy na to wchodzenie, że ciężko będzie to nadrobić. W końcu dotarliśmy na samą górę i przed nami piękne polany, które zmierzają delikatnie w dół. Byliśmy mega wycięczeni po tym wejściu, ale doszliśmy tak daleko, że nie mogliśmy odpuścić. Były idealne warunki do biegania. Wyznaczaliśmy sobie punkty... tutaj do tego słupa, do tego zakrętu i tak zmuszaliśmy się aby nadrobić trochę stratę. Gdy zostało nam 5km i pokonaliśmy strome kamieniste zejście, Marco policzył, że powinniśmy wyrobić się w limicie. Wtedy przy zejściu na asfalt jeden z wolontariuszy powiedział nam, że zostało nie 5 a 6km.... i że szybkim żwawym tempem powinniśmy zdążyć, bo zdejmą nas z trasy. To był jak karny pstryczek w ucho. Nagły zewnętrzny bodziec, który dał niezłego kopa. Nie wiem co się zmieniło, nawet nie wiem kiedy. Zmęczenie przestało mieć znaczenie. Dotychczasowe odgłosy nóg błagające o litość przestały dochodzić do mózgu, jakby zamilkły. Został ustalony w jednym momencie deal między głową a ciałem. Mózg pokazał ciału mnie siedzącego w autobusie do Krynicy na 80km, kiedy już złapałem oddech i najgorszy ból odszedł. Widziałem oczami wyobraźni ten widok z przyklejoną głową do szyby autobusu. Zrezygnowany Rafał, który potrzebował chwili oddechu. I co sobie myśli, kiedy zrezygnował kilka kilometrów przed metą, przygotowując się ponad pół roku do tego biegu. Nigdy nie musiałem ustanawiać takich deali, a teraz to pomogło. Wykorzystałem w pełni kijki które mam. Nie biegłem. Napieprzałem takim marszem, że Marka co chwilę zostawiałem z tyłu i ten musiał do mnie podbiegać, aby choć na chwilę się ze mną zrównać. Narzuciłem sobie mocno tempo jak na turystę z kijkami. Dołączyło do nas jeszcze dwóch biegaczy i ten marsz po limit zrobił się przyjemniejszy, bo o ile lepiej cierpienie znosi się w "kupie". Na ostatni punkt przed metą trafiliśmy 8 minut przed limitem! Ja od razu dorwałem się do resztek pomarańczy i herbaty. Marco połowę czasu poświęcił na oblewanie się wodą. Widać było mega determinację. Wiedzieliśmy, że nie możemy tego nie ukończyć. Zostało nam 2km pod górę a później zbieg w dół. Moim zdaniem to był najszybszy odcinek na całej trasie. Pieprzyć zmęczenie. Meta tuż tuż. Już po wejściu na ostatni pagórek czułem się wygrany. Wiedziałem, że tylko jakaś kontuzja, może mi przeszkodzić. Dlatego każde bardziej strome zejście pokonywałem przy pomocy kijków. Bardzoooo asekuracyjnie jak na tyle emocji. Sam byłem dumny z siebie, że będąc tak blisko mety zachowałem zimną krew. W lesie robiło się szybko ciemno. Dołączyło do nas kilka osób i ostatnie kilometry pokonaliśmy grupą. W oddali było słuchać już odgłosy z mety. Nie dało się tego przegrać. Adrenalina wylewała mi się z uszów. Endorfinki szalały szczęśliwe po obolałych mięśniach uśmierzając ból. Kiedy wyszedłem z lasu, na asfalt w Krynicy, zacząłem żwawo biec. Kijku w prawej ręce i ogień. Pragnąłem tylko zobaczyć metę, a dopiero później nie dowierzałem, że tego dokonaliśmy!



Chciałbym z tego miejsca podziękować wszystkim którzy we mnie wierzyli, za smsy i telefony podczas biegu. Za słowa wsparcia i doping. Uznaję że rok pod kryptonimem "7 Omaha" został w pełni zrealizowany :)

Aaaaa i oczywiście dzielny Marco, z którym przez cały wyjazd nakręcaliśmy się na ten bieg i walczyliśmy ramie w ramię z limitami czasowymi. :))

Bieg był mega ciężki, ale wobec takich widoków przy wschodzie słońca, nie dało się przejść obojętnie





środa, 21 listopada 2012

2012 Biegiem przez Wybrzeże..







Odsyłacze...
Dzień wyjazdu Świnoujście
Dzień I Pobierowo
Dzień II Kołobrzeg
Dzień III Mielno
Dzień IV Jarosławiec
Dzień V Rowy
Dzień VI Łeba
Dzień VII Jastrzębia Góra
Dzień VIII Hel


Dlaczego i po co?

   Czemu akurat przez Wybrzeże...?, a nie ma przykład bieg przez Tatry, wzdłuż Wisły, szlakiem Drakuli czy afer rządowych. To pytanie zadaje sobie do dziś i próbuje w pamięci znaleźć jakiś jednoznaczny motyw, który mnie sprowokował do próby realizacji tego pomysłu. Może dlatego wybrałem morze, bo w młodości zazdrościłem starszemu bratu, który z tatą i kolegą zjechali "maluszkiem" właśnie całe wybrzeże. a może to była chęć zrobienia czegoś niecodziennego. Wiem na pewno, że był on nie jako podyktowany ambicją, a raczej świadomością, że nigdy nie wygram żadnego maratonu.
   Po pierwszym moim maratonie w 2010 roku (4:36h), który de facto ukończyłem z wielkich męczarniach, uświadomiłem sobie, jaką nadludzką pracę wykonują i ile życia poświęcają Ci, którzy je wygrywają, Złośliwi mówią, że Etiopczycy, Kenijczycy mają łatwiej, bo za młodu uciekają przed lwami, a tym którym się uda, później wygrywają maratony, ale kto ich tam wie. Jakkolwiek by się do tego nie przygotowywali to szacunek im za wytrwałość!
   Sam pomysł przyszedł mi po zeszłorocznym tripie autostopem. Na początku był dla mnie nieosiągalny, ze względu na wysiłek organizacyjny i fundusze jakie trzeba było w to włożyć. Jednakże pod koniec roku zdecydowałem się i postanowiłem zacząć się przygotowywać pod kątem kondycyjnym.

Przygotowania kondycyjne

   Przez internet miałem szczęście poznać Pana Augusta Jakubika - wspaniały człowiek i sportowiec - między innymi rekordzista Polski w biegu 48 godzinnym, który zainteresował się tematem i wspomógł mnie swoją wiedzą i doświadczeniem.
   Od 5 grudnia już trenowałem zgodnie z Jego wytycznymi. Biorąc pod uwagę moją marną sylwetkę i skłonności do przeziębień, w okresie zimowym wykupiłem sobie karnet w pobliskiej siłowni (pozdrowienia dla ekipy z Olimpu), gdzie godzinami biegałem po bieżni elektrycznej, co z czasem zaczęło irytować niektórych użytkowników siłowni.

... A potem przyszła wiosna...i treningi w plenerze. Konsekwentnie realizowałem kolejne plany treningowe.
   Pod koniec maja w ramach sprawdzenia efektów moich treningów, miałem ukończyć jakiś maraton poniżej 4 godzin. Wybrałem Maraton Toruński, gdzie w upale i skwarze udało mi się urwać 3 minuty poniżej założonego limitu.



(Pozdrowienia dla Pana Wojciecha, który był moim aniołem stróżem na tym maratonie)

Do dziś jakoś temu nie dowierzam, bo były momenty, gdzie miałem wątpliwości, że w ogóle ukończę maraton. Czułem się bardzo odwodniony, a nie chciałem skończyć jak w Łodzi...
Zadowolony z ostatecznego wyniku trenowałem dalej.
   Później dostałem zaproszenie od Pana Augusta, który w tym czasie realizował projekt 42 maratony w 42 dni abym uczestniczył w jednym z maratonów projektu. Maraton w Spale dał w nieźle psychicznie w kość.



   106 okrążeń wokół boiska nie tyle mnie zmęczyło co wyczerpało psychicznie. Tym bardziej podziwiam Pana Augusta i jego towarzyszy, którzy codziennie biegli w takim trybie!
Trenując prowadziłem dzienniczek, gdzie wpisywałem kolejne połknięte kilometry. Przy delikatnej modyfikacji ostatniego planu treningowego zdołałem przebiec od początku przygotowań równo 2000km.
   W między czasie miałem okazję przebiec się z dwoma chłopakami (Bełchatów - Pabianice), którzy biegli z Zakopanego na Hel, zbierając fundusze dla chorego na raka kolegi (Biegiem Przez Świat.pl). Szlachetna akcja i chwała im za to! Tutaj: spotkanie z chłopakami i Prezydentem Bełchatowa

Przygotowania organizacyjne

Jak każda podróż, generuje koszty.
Akcesoria biegowe, paliwo, jedzenie, noclegi i inne rzeczy.
Biorąc pod uwagę ograniczone środki finansowe jakimi mogłem dysponować, postanowiłem "poszukać ich". Z przygotowanym już plakatem wyprawy postanowiłem spróbować szczęścia w ojczystej gminie.
Dzięki zainteresowaniu Pani Burmistrz Zelowa, która objęła patronatem honorowym moją wyprawę i pomogła skontaktować się ze Starostwem w Bełchatowie, które później także objęło patronat dostałem spore środki na akcesoria biegowe, dzięki, którym zakupiłem buty i ubrania na wyprawę.
Początek poszukiwań okazał się owocny. Przez kolejne tygodnie wysyłałem setki e-maili do przeróżnych firm,instytucji itp. w całym kraju z prośbą o sponsoring w zamian za reklamę na koszulkach, w internecie i plakatach.
Niestety, rezultaty opłakane, ale to zawsze jest tak, że szuka się szczęścia nie wiadomo jak daleko, gdy tymczasem jest ono na wyciągnięcie ręki.

Lokalny patriotyzm - Jednak coś takiego istnieje :)

Dzięki firmom:
Trojanka
Ekodom z Zelowa
mój budżet znacznie się powiększył. Swoją pomoc zaoferowała także Naya.
Plakat miałem gotowy, wystarczyło umieścić na nich patronów, sponsorów wyprawy i voilà:





Prawda, że piękny? Jestem dumny z plakatu i koszulki, a to tylko dzięki Danonowi :)

Jeśli chodzi o noclegi, to był odrębny temat. Ku mojemu zdziwieniu, oczywiście pozytywnemu udało mi się znaleźć poprzez internet życzliwych ludzi, którzy udostępnili nam swoje miejsca noclegowe. Dzięki nim nie musiałem się martwić, czy i gdzie będziemy spać, bo zakładałem, że naszym schronieniem byłby namiot.
W trakcie relacji poznacie Ich. Tylu bezinteresownych ludzi, rzadko się spotyka w tak krótkim okresie czasu!

Oczywiście, grzechem ciężkim byłoby nie wspomnieć o moim tacie - Zenku - "OBSŁUGA",jak to się sam nazwał, bez którego, o wyprawie nie byłoby mowy. Wykonał on heroiczną pracę, aby w jak najrzetelniejszy sposób uwiecznić i upamiętnić realizację mojego celu. Był on również moją jedyną pomocą i ostoją w trudnych chwilach, jak i świadkiem moich życiowych "5 minut".

I tak grosik do grosika i budżet był zamknięty.

Termin był wybrany nieprzypadkowo:
a ) koniec sezonu nad morzem - nie musiałem mijać setki ludzi przebywających na plaży
b ) chłodniejsze dni - dla mnie, temperatury w granicach 14-18 są najlepsze.
c ) mniej ludzi = więcej miejsc parkingowych (tata nie musiał parkować nie wiadomo
  jak daleko od plaży, aby czasami tylko na 5 minut się ze mną spotkać.
d ) mniejsze obłożenie w ośrodkach wczasowych, dało większe szanse na znalezienie
  noclegu.

Ogólnie rzecz biorąc - Koniec sezonu nad morzem bardzo korzystnie wpływał na całokształt wyprawy.

Czas ruszyć ku przeznaczeniu.




Dzień Wyjazdu Kierunek - Świnoujście
Początek

   W poniedziałek rano wszystko już mieliśmy przygotowane. Tylko rzeczy wrzucić do samochodu i w drogę. Podczas zapychania auta bagażami, czułem te wszystkie emocje jakie kumulowały się przez ostatni okres przygotowań. Ta radość, że wszystko zapięte było na ostatni guzik i że już nie ma odwrotu! połączona ze świadomością, że "tam" wszystko może się zdarzyć i tak naprawdę musimy być na wszystko przygotowani. Ta myśl o nieprzewidywalności chyba rajcowała mnie najbardziej :)
   Jak zwykle, zastanawialiśmy się czy wszystko zabrane i co się może jeszcze przydać, wszak samochód był pojemny i nie trzeba było pakować się jak do podróży samolotem.
Ostatnie pożegnania z rodzinką, słowa otuchy i powodzenia.

   Już kilkadziesiąt kilometrów dalej wiedzieliśmy o czym zapomnieliśmy! - mapa w nawigacji była tak stara, że nie widziała żadnej autostrady, którą jechaliśmy i ta gafa ciągnęła się za nami przez cały wyjazd, niejednokrotnie nadrabiając kilometrów i kląć na czym świat stoi.
   W okolicach Szczecina spotkał się z nami dziennikarz z Radia Szczecin, który zrobił z nami krótki wywiadzik.



Miłe uczucie, że ktoś się zainteresował tematem :) Po tej pozytywnej pogawędce, ruszyliśmy w kierunku zachodniego brzegu Świny. Niedługo potem przeprawa promem.



... i już byliśmy w Świnoujściu. Spotkaliśmy się z Karo i Frasoniem. Bardzo pozytywni młodzi ludzie, których poznałem przez Couchsurfing i udostępnili nam "kanapę" na tą jedyną noc w Świnoujściu.



Mieliśmy w planie tego dnia symbolicznie przebiec od niemieckiej granicy do "wiatraka", także po rozmowie z naszymi gospodarzami i przepakowaniem się w pokoju, ruszyliśmy w kierunku granicy przy morzu. Pierwszy raz miałem okazję założyć specjalnie zrobioną oficjalną koszulkę na ta wyprawę.





i tu już wzdłuż granicy truchcikiem ku plaży :)



   Gdy moim oczom ukazała się olbrzymia, sięgająca aż po horyzont tafla spokojnej wody do końca nie wierzyłem, że udało się zrealizować tą wyprawę. Poziom endorfin miałem na poziomie jak po zakończeniu pierwszego maratonu. Ciarki przechodziły mi przez plecy uświadamiając sobie, że coś do czego przygotowywałem się 9 miesięcy zaczyna się tu i teraz. "sam ukształtuję swoje życie, sam napiszę swoją historię"
Tu dziś zaczynam pisać swoją historię. Tylko ode mnie zależy jakie będzie jej zakończenie. Cieszyłem się bardzo, że daliśmy radę wspólnie urzeczywistnić mój szalony pomysł. Ten dzień był tylko malutkim przedsmakiem (3km), przysłowiową wisienką na torcie, tego co mnie czekało od jutra.

a dziś tam biegnę...



Niektórych oczywistych rzeczy sobie czasami człowiek nie uświadamia, jak ta, że przez całą wyprawę będę próbował dogonić wydawałoby się niekończące się "zakręty" naszego wybrzeża. Przed pierwszym symbolicznym startem na boso, udzieliłem jeszcze krótkiego wywiadu dla portalu eswinoujście.pl. I jak to mawiają.. komu w drogę plażą, temu muszle w nogi włażą ;]





Ten odcinek to totalny chillout. Byłem tak roztargniony, że skupiałem się na wszystkim dookoła tylko nie na biegu. To zapewne taki szok :) Bardzo ciężko to opisać, gdy po przebiegnięciu 2000km w butach, teraz nagle zdejmuje się je i "cieknie" na boso, aczkolwiek było bardzo przyjemnie i chłodzenie było na wyciągnięcie "nogi". Szybko minęło i zaraz moim oczom ukazał się wiatrak.



Wiatrak, był wyraźnie zapisanym wspomnieniem z lat szczeniackich, kiedy co roku jeździło się na wakacje do Świnoujścia. Nic się nie zmieniło w tym miejscu od tamtej pory, tylko chyba łabędzie się wyprowadziły. Spędziliśmy tam trochę czasu czekając na zachód słońca





Później jeszcze spacerek po promenadzie, którą znałem na pamięć w tamtych czasów, a teraz nie mogłem się odnaleźć. eh.. czas leci, wszystko przemija.
Późnym wieczorkiem jeszcze pogaduchy z gospodarzami i spać. Okazało się, że Frasoń też.. maratończyk! haa!



Dzień I Kierunek - Pobierowo (~47km)
Początek


   Pobudka o równej 6.00. Żądni przygody, ogarnęliśmy się szybciutko. Jeszcze skromne śniadanko. Każdego dnia nieodłącznym elementem zarówno śniadania i kolacji był pyszny miód, który sprezentowała mi z okazji wyjazdu Marta :)
Po pożegnaniu się z gospodarzami, ruszyliśmy w stronę promu. Tu oczywiście nawigacja przypomniała o sobie i wywiozła nas w stronę promu osobowego, z którego mogą korzystać tylko mieszkańcy. Przed moim pierwszym oficjalnym biegiem chcieliśmy uwiecznić latarnię i przy okazji atrakcyjny Fort Wschodni, do którego niestety nie mieliśmy okazji wejść ze względu na zbyt wczesną porę.







Nie przedłużając ruszyliśmy wzdłuż plaży. Już nie mogłem się doczekać tego momentu :) Poranne, świeże powietrze dobrze nas nastrajało. Zapowiadała się piękna pogoda, z czego się chyba za bardzo cieszyłem. Po wschodniej stronie Świny, na plaży nie było żywej duszy. Tylko ja, tata i morze. Idealny początek. Drugie przywitanie z morzem..



Później chwila rozgrzewki, ostatnie zamienione zdania i zostałem sam...



Plan główny na dziś był prosty - dobiec do Pobierowa
Oprócz głównego planu mieliśmy kilka mniejszych celów do zrealizowania.
- Zatrzymać się Międzyzdrojach, Wisełce i Dziwnowie.

   Między treningami często zdarzało mi się robić spacery na boso, by wzmacniać naskórek, ponieważ założyłem sobie, że pewne odcinki nad morzem chciałbym przebiec na boso i tutaj właśnie miał być pierwszy właściwy test. Do pokonania i pierwszej oceny miałem przebiec 11 kilometrowy odcinek do mola w Międzyzdrojach.
Początek bardzo pozytywny.
   Zafascynowany kontaktem z przyjemnym piaskiem i falami zalewającymi nogi, pierwsze 4-5 kilometrów biegłem relaksując się samym pobytem nad morzem, świeżym porannym powietrzem, szumem morza, odgłosem mew… ogólnie bajka dla kogoś, kto, na co dzień mieszka niedaleko elektrowni. Na te kilka dłuższych chwil oddałem się całkowicie naturze, zwłaszcza że miałem ją na wyłączność, ponieważ przez pierwsze kilka kilometrów za Świnoujściem nie spotkałem żywej duszy. W drugiej połowie dystansu do    Międzyzdrojów spotkałem na swojej drodze byt zwany rzeczywistością.
Przypomniała mi nagle, że biegnę już od pół godziny po nachylonym ku morzu skosie i prawa kostka zaczęła się upominać o dyskomfort jaki ją spotkał. Lewej stopie nagle się przypomniało, że ma już starty naskórek przy dużym palcu, co wywoływało ból w kontakcie z piaskiem, który o dziwo nie był już tak przyjemny, jak na początku, choć to nadal ten sam piasek. Postanowiłem zejść 2-3 metry w głąb plaży, gdzie była bardziej płaska.

Jak zobaczyłem na horyzoncie molo w Międzyzdrojach już było łatwiej.
Pierwsze 11 km za mną i już miłe zaskoczenie. Na molo w Międzyzdrojach oprócz mojego taty czekała na mnie Pani Joanna Ścigała z Urzędu Miasta, która poświęciła nam swój czas i oprowadziła nas po Międzyzdrojach.
Wcześniej czekał na mnie również sekretarz miasta, były znakomity maratończyk Pan Henryk Nogała, ale niestety nie było dane się nam spotkać.





Towarzyszyła nam piękna słoneczna pogoda, więc zwiedzanie ładnie utrzymanych parków, zabytków, plaży i turystycznej infrastruktury było przyjemnym rodzajem odpoczynku przed dalszym biegiem.













   Chciałem oznajmić, iż na przestrzeni całej wyprawy, TYLKO władze tego miasta zainteresowały się czynnie naszą wyprawą i dlatego chciałbym z tego miejsca podziękować, za czas poświęcony nam, wszak wyprawa ta nie była silnie rozgłaśniana, choć właśnie dzięki Pani Joannie, usłyszeli o nas jeszcze w Szczecinie i Świnoujściu.
Po zwiedzeniu miasta i Kawczej Góry, najwyższy czas ruszyć dalej, a czekało jeszcze tego dnia ponad 37km do pokonania.
   Niestety, moją karierę biegu na boso musiałem chwilowo zawiesić i zostały mi buty. Byłem szalenie ciekawy jak sprawią się w takich warunkach.



Zakładając buty, usłyszałem zza siebie "powodzenia"... i tak poznałem chłopaków z Wrocławia, z którymi uciąłem sobie krótką pogawędkę i pamiątkowe zdjęcie :)



Była równo godzina 12 w południe. Słońce dawało o sobie znać coraz bardziej, a ja nie lubię biegać w wysokiej temperaturze. Było dobrze ponad 25 stopni.
Wziąłem ze sobą dodatkową butelkę izotoniku. Do Wisełki miałem 8-9km.
W butach było elegancko, nic nie bolało, nic nie strzykało. Wszystkie dolegliwości powstałe podczas biegu na boso zniknęły jak ręką odjąć, więc nie mogłem narzekać. W Wisełce na plaży byłem przed tatą.



Tak bardzo chciało mi się pić, że pół litra to przyjąłem od razu. Lało się ze mnie, jak z cebra. Czułem się jak w piekarniku. Pragnąłem się ochłodzić, co jednoznacznie kojarzyło się z kąpielą w morzu. Był czas na odpoczynek i suszenie mokrych ubrań.



Słońce dawało czadu, a za mną dopiero 19km. Następny przystanek w Międzywodziu.
Przy takim upale, postanowiliśmy robić przystanki co około 10km.


Kolejny odcinek pokazał mi w końcu jak męczące jest na dłuższa metę bieganie po piasku. Zaczęły mnie boleć uda, co nigdy do tej pory się nie zdarzało. Biegnąc non stop w wysokiej temperaturze straciłem chwilami koncentracje, co skutkowało tym, że czasami nie zdążyłem odskoczyć od nacierającej fali i moczyłem całe buty. O tyle miałem dobrze, że buty szybko schły, ale skarpetki musiałem zmieniać kilka razy, aby nie stwarzać warunków do robienia się odcisków.
Do Międzywodzia dobiegłem mocno zmęczony. Na zejściu z plaży czekał na mnie tata i trzech panów, którzy postanowili na mnie "poczekać" jak usłyszeli, że biegnę przez całe wybrzeże.



Nogi poważnie dawały się we znaki. Nieprzyzwyczajone do biegania po takiej nawierzchni. Musiałem odpocząć. Nie sądziłem, że będzie tak ciężko i ta pogoda. W tym momencie po nie całych 30 kilometrach zaczynałem się zastanawiać jak będę czuł się po kolejnych 20km, bo tyle mi zostało. Wiedziałem, że nie muszę biec na siłę, że z nikim się nie ścigam, ani nie bije żadnego rekordu, ale nie chciałem iść. "nie tak to miało wyglądać" Odpoczynek...



Obok mnie siedział podróżnik, który szedł na Hel :)



Kawałek dalej było już ujście rzeki w Dziwnowie, które trzeba było przejść schodząc w głąb lądu do mostu.



Mieliśmy zamiar zwiedzić kawałek Dziwnowa.





Wyprawie przyświecały zacne cytaty znanych ludzi.







Mimo końca sezonu, jeszcze stały stragany w pamiątkami



Naszej uwadze nie uszedł port.







koniec zwiedzania i dalej w drogę...
W Dziwnówku się już nie zatrzymaliśmy i znów zupełnie sam.



Podobało mi się to :) Tak jakbym miał plaże tylko dla siebie.
Bardzo nas denerwowało to, że na całej długości województwa zachodnio-pomorskiego nie było żadnych oznakowań przy zejściach z plaży i zdarzyło się nie trafić na siebie.
W Łukęcinie spotkaliśmy się na plaży. Trzeba było założyć bluzę, bo się chłodno robiło, a ja byłem cały rozgrzany. Jeszcze jakiegoś przeziębienia mi brakowało.



Dalej to już tylko Pobierowo. Biegłem na oparach. Jak zobaczyłem na horyzoncie niebieską zjeżdżalnie, gdzie czekał na mnie już Zenon, odetchnąłem z ulgą. Tego dnia dostałem dobrą lekcję z umiejętności oceniania odległości. Ta zjeżdżalnia wcale tak nie chciała się do mnie zbliżać, ale w końcu do niej dotarłem.. i padłem.



Nie umiem opisać zmęczenia jakie odczuwałem. Jak dotarłem do samochodu, dostałem skurczu łydek i nie obyło się bez porządnego masażu. Jednakże zadowolenie z zakończenia pierwszego dnia było większe niż jakikolwiek ból.
Pobierowo przywitało nas pięknym zachodem słońca.





Dzisiejszy nocleg mieliśmy zapewniony dzięki uprzejmości właścicieli domu letniskowemu "Maritim" Bardzo byliśmy mile zaskoczeni, że dzisiejszą noc spędzimy w takich eleganckich warunkach. Zenon nie omieszkał zrobić kilku fot, co stało się tradycją podczas całej wyprawy.





Po kolacji, mile spędziliśmy wieczór na pogawędce z Panią opiekującą się domem.
Późnym wieczorem zaczęło padać. Okazało się to być początkiem końca dobrej pogody.
Zmęczeni, ale usatysfakcjonowani ogólnym rozrachunkiem pierwszego dnia poszliśmy spać.

Kilka zdjęć z trasy dnia pierwszego















Dzień II Kierunek - Kołobrzeg (43km)
Początek


Klimat nad morzem sprzyja regeneracji. Tego ranka nie chciało się tak szybko wstawać, ale prawie nie czułem żadnego zmęczenia dniem poprzednim. Pogoda zmieniła się całkowicie. Było pochmurno i chłodno.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę, zrobiłem sobie wspólne zdjęcie z panią opiekującą się domem. Miłe pożegnanie i czas ruszyć.



Domek jest postawiony 50 metrów od plaży, także nie miałem problemów zejścia nad morze. Szybka rozgrzewka i ruszamy do oddalonego o 4km Trzęsacza, gdzie są ruiny kościoła gotyckiego na klifie. Biegło mi się jakby lżej, pewnie przez wiatr, który wiał w kierunku wschodnim i w zasadzie towarzyszył mi do końca wyprawy.
Trzeba było się ubrać tego dnia. Ufff koniec z upałami.



Piękne rozłożyste fale były tego dnia :)





A to my razem przed ruinami zamku. Żałuję, że mamy tak mało wspólnych zdjęć.



Do Rewala skusiła mnie ścieżka rowerowa brzegiem klifu. Piękne widoki i urozmaicone odcinki.





Przyjemny widok z parkingu ;]



W międzyczasie jak ja sobie pobiegłem Zenon pozwiedzał Rewal







Dalej było Niechorze (5km). Tutaj trzeba było już biec tradycyjnie plażą. Mieliśmy się spotkać pod latarnią. Przed samą miejscowością zaczął się falochron, a że morze było wzburzone, raczej nie dałbym rady przejść dołem nie mocząc butów.





Za falochronem zaczynały się zabudowania Niechorza. Po przebiegnięciu kolejnych 400metrów dzwoni telefon od taty i pyta się czy widzę już latarnie. Ja się tak rozglądam uważniej z przodu i na boki i nic nie widzę. W końcu coś mnie oświeciło i odwróciłem się za siebie.. latarnie minąłem pół kilometra temu.
Już mi się nie chciało wracać, w telefonie słyszałem tylko śmiech...



Między Niechorzem a Pogorzelicą natrafiłem na ujście rzeki Liwia Łuża. Niestety nie dane było jej się połączyć z morzem.



Przed Pochorzelicą, zagadałem do dwóch chłopaków idących w kierunku wschodnim z plecakami. Okazało się oczywiście, że też idą na Hel i studiują w Łodzi :)
Tradycyjnie pamiątkowa fota. Ja zszedłem z plaży do Pogorzelicy, a oni poszli dalej. Byłem pewny, że jeszcze się zobaczymy.



Szybkie przejście Pogorzelicy





Zejście na plażę i wszechobecna reklama Play'a. Już wiem, jakiego operatora nie wybiorę.



Byliśmy dopiero na 13km. Przede mną kolejne ujście, tym razem w Mrzeżynie.
Zacząłem powoli się przyzwyczajać do samotności.





Do Mrzeżyna miałem 11km. W końcu jakiś dłuższy odcinek. Tymczasem wiatr przybrał na sile. Dla mnie lepiej, czułem, że natura mnie pcha do przodu. "Nie zatrzymujemy się, biegniemy" :)
Tego dnia piasek był wyjątkowy ubity na plaży, dzięki nocnym opadom, więc tak się nie męczyłem. Odczuwałem przyjemność z biegu.





Mała Księżniczka przybyła z Jastarni



Port w Mrzeżynie





Postanowiliśmy, że codziennie, w połowie drogi będziemy jeść obiad, aby nabrać sił.
Wczoraj tego nie uczyniliśmy. Prawie cały dzień tylko na wodzie, batonach i bananach.
Tego dnia postanowiliśmy przejść się główną drogą w Mrzeżynie aby poszukać coś dla siebie

Gorąco i z czystym sumieniem polecam ten bar.




Soczyście usmażony kurczaczek (cały) i pyszna surówka robiona od ręki (2x), do tego po bułce i napoju. Jedynie 20zł

Niestety nie pamiętam nazwy, ani adresu, ale można go rozpoznać :)

.. i dalej w drogę





Kolejne 10km i kolejny kanał. Tym razem w Dźwirzynie.
Znów trzeba było zejść do miasta aby przejść przez most.





Most, a dalej już Dźwirzyno



Dalej było oddalone o 6 km Grzybowo, w którym się nie zatrzymaliśmy i stąd już widziałem zarysy ujścia w Kołobrzegu. Leciutko, na pełnym relaksie biegłem sobie 4 km do ostatnich niebieskich schodów przed kanałem.



To był biegowo bardzo dobry dzień patrząc przez pryzmat dnia poprzedniego. Oczywiście, zmęczenie mi towarzyszyło, ale uczucie i świadomość, że naprawdę, biegnę przez wybrzeże, dodawało mi dodatkowych zapasów energii.
W planach mieliśmy zwiedzanie Kołobrzegu, ale wspólnie jednogłośnie przełożyliśmy ten plan na jutro rano. Tego wieczoru nocowaliśmy o bardzo miłej rodzinki, której gospodarza domu, Macieja znalazłem na wspomnianym wcześniej couchsurfingu.
Cały wieczór spędziliśmy na rozmowach o podróżach. Mieliśmy do czynienia nie tylko z jednym człowiekiem, ale całą czteroosobową rodziną, która rowerami przemierzyła setki kilometrów po całej europie :) Bardzo polecam zajrzeć na stronkę:
Rowerowe Wakacje
Tak się miło rozmawiało, że z tego wszystkiego zapomnieliśmy zrobić wspólnej pamiątkowej foty :(

Parę zdjęć z tego dnia























Dzień III Kierunek - Mielno (33km)
Początek


Ranek po 6.00 był pochmurny i zapowiadał deszcz. Na szczęście, wszystko się rozeszło, ale za to sakramencko wiało. Maciej mówił, że to normalne w Kołobrzegu.
Po podziękowaniu i pożegnaniu się z gospodarzami, wyruszyliśmy zwiedzić port i okolice.













Czas gonił i trzeba było ruszyć w drogę, a po drodze mieliśmy jeszcze zahaczyć Kamienny Szaniec. Tam pobiegłem sobie już plażą, a wiało tu jeszcze bardziej. Od Szańca plaża była dalej zamknięta z powodu budowy.



Tutaj mieliśmy zrobić tylko kilka fotek i w drogę. Jak widać na ww. zdjęciu, przyszła za nami ciemna chmura, która postanowiła zlać nam tyłki. Na szczęście zdążyliśmy uciec do samochodu. Padało z 10 minut i poszło dalej na wschód. Pierwszy przystanek miał być w Sianożętach, 10 km dalej, więc zabrałem w plecak kurtkę przeciwdeszczową na wszelki wypadek. Jako, że plaża była zamknięta, to ruszyłem ścieżką rowerową (czerwonym szlakiem). Ścieżka jest wybrukowana kostką i poprowadzona przez bardzo malownicze tereny i między innymi Smolne Bagno. Odcinkami idzie przez drewniane trakty i przez pas startowy starego lotniska.




Oczywiście, zgodnie z moimi przewidywaniami "dogoniłem" chmurę, która nas dopadła w szańcu i przez dobre pół godziny biegłem w deszczu mijając dziesiątki ludzi, którzy stali pod drzewami. Nie było we mnie żadnych objawów negatywnych emocji, że muszę biec w deszczu. Raczej czułem tą nutkę przygody i adrenalinę. Im gorsze warunki tym ciekawsze wspomnienia. Do Sianożet dotarłem koło 12.30. Tutaj oczywiście trzeba było zmienić całą bieliznę i pierwszy raz założyłem moje stare buty. Później był krótki odcinek do Ustronia Morskiego, do którego nadal biegłem ścieżką rowerową.
W Ustroniu zeszliśmy tylko na plażę.





Tutaj już trzeba było biec plażą. Na odcinku do ujścia rzeki Czerwonej plaża była dość wąska, ale z ciekawymi elementami.





Po kolejnych 3km spotkałem się z tata przy ujściu rzeki Czerwonej, której również w tym czasie nie było dane się połączyć w morzem.



Później naszym celem była latarnia w Gąskach. Po 5km, spotkaliśmy się przy zejściu z plaży. Tutaj, pierwszy raz postanowiliśmy wejść na latarnię, dzięki czemu mieliśmy sposobność wypatrzenia ciekawej knajpki na obrzeżu.





Nawet małe pole do paintballa ;)



Polecana przez nas knajpka "Włóczęga"- zaznaczona na czerwono. Dobre jedzonko w przyzwoitej cenie.





Po obiadku, trzeba było odpocząć i ruszać dalej. Delikatnie się rozpogodziło, choć wiatr był nieprzyjemnie przeszywający.







W Sarbinowie się nie zatrzymywaliśmy na rzecz dalej położonych Chłopów.
Nieduża wioska, gdzie podobno żyje na stałe poniżej 250 ludzi. Atrakcją tu jest niżej wskazana przystań rybacka, gdzie na plażę są wciągane kutry.





Rzutem na taśmę, delikatnie ponad 4km było już Mielno. Na pierwszy rzut oka, widać, że ta miejscowość żyje z turystyki. Latem pewnie przybywają tutaj tłumy. Teraz, mało co otwarte i pustki straszne.













Tego dnia nie nocowaliśmy w docelowym miejscu. Mieliśmy zapewniony nocleg przez właścicieli Centrum Rekreacyjno-Wypoczynkowego Fala 1 w Łazach. Jako, że Łazy są jeszcze bardziej na wschód od Mielna, następnego dnia mieliśmy wrócić tutaj i stąd kontynuować naszą podróż.
Fala 1 -Bardzo duży ośrodek. Skromne pokoje w dobrym guście. Wieczorkiem była szybka kolacja, chwila na wrzucenie posta i spać. Jest Wifi! :)





Widok z okna. Jak przeglądałem fotki, dopiero zauważyłem, ze nawet kort tenisowy tam jest. Na terenie ośrodka jest jeszcze boisko do piłki nożnej, siatkówki i plac zabaw. Na końcu relacji umieszczę wszystkie dane kontaktowe do miejsc gdzie mieliśmy noclegi. I oczywiście nasze niezastąpione autko :)





Dzień IV Kierunek - Jarosławiec (45km)
Początek


Codziennie wstawaliśmy o kilka minut później, choć budzik był cały czas ustawiony na 6:00. Po śniadaniu, menedżerowi, który nas przyjął wręczyliśmy symboliczne podziękowania.

Wróciliśmy samochodem do Mielna, aby zacząć dalszą podróż gdzie skończyliśmy.
Droga do Łaz prowadzi przez mierzeję Jeziora Jamno, która jest trzecią w kolejności po Helskiej i Wiślanej najdłuższą mierzeją na naszym wybrzeżu.
Tym razem wspólnie postanowiliśmy, że pobiegnę ścieżką rowerową, która prowadzi do samych Łaz. Po drodze minęliśmy Unieście.



Po 2-3 kilometrach natknęliśmy się na Kanał Jamieński





Po krótkim uwiecznieniu pobytu w tym miejscu ruszyliśmy dalej.



Po 10 km do Łaz trzeba było zejść na plażę i dalej do Dąbek kolejną mierzeją - Jeziora Bukowo biegłem plażą. Plaża jak plaża, proszę spojrzeć. Szczerze pisząc, z perspektywy czasu plaże po jakich biegłem mylą mi się już. Gdzie jaka była. Ale dobrze pamiętam te gdzie biegło mi się strasznie lub wyjątkowo dobrze.



Tata musiał jechać autem dookoła jeziora Bukowo, więc zostałem na mierzei sam.
Po drodze do Dąbek minąłem najmniejszą miejscowość w Polsce położoną bezpośrednio nad Bałtykiem - Dąbkowice. Wg. portalu PoPiasku.pl, już nikt tam nie jest na stałe zameldowany. Po ominięciu Kanału Szczuczy została mi już droga bez przeszkód.
W Dąbkach, z czego wcześniej sobie nie zdawaliśmy sprawy był raj dla kitsuferów. Ponad 10 kitsurferów śmigało na hulającym wietrze jaki szalał na jeziorze Bukowo.



Plaża w Dąbkach



Po delikatnym odpoczynku czas było ruszyć do Darłówka. Tutaj zrobiłem błąd, że nie doczytałem dokładnie przewodnika z PoPiasku. Piasek na odcinku do Dąbek do Darłówka jest niesamowicie grząski. Nie dało się iść, a gdzie tam mówić o jakimś biegu.



Do tej pory nie spotkałem się z takim piaskiem. Tyle napsuł mi krwi, klnąłem pod nosem czując się bezradny.

W międzyczasie w Bobolinie napotkałem stare zabudowania bunkrów



Parę chwil później Zenon znalazł mnie przy kolejnym kanale, jak siedziałem przy wydmie, chroniąc się przed nieprzyjemnym wiatrem, mocno poirytowany i zmęczony.





Ostatecznie jakoś udało mi się dotrzeć do Darłówka gdzie mieliśmy zjeść obiad.











Tutaj zapłaciliśmy słuszną karę za nadmierne wybrzydzanie w doborze knajpek. Zamówiliśmy znów kurczaka z surówkami. Nie dosyć, że zapłaciliśmy jak za zboże to jeszcze na kuchni chyba nie wiedzą co to przyprawy. Nie zamierzamy udostępniać zdjęcia baru w którym jedliśmy. Zniesmaczeni ruszyliśmy dalej. Miałem już za sobą koło 28km. Pozostało 16km.

Tym razem już zgodnie z przewodnikiem, biegłem groblą wyłożoną betonowymi płytami. Położona nieco wyżej dawała ładny podgląd na plażę.





Zdarzyło się kilka razy, że ot tak po prostu na środku ścieżki była siatka zagradzająca przejście. Zapewne czemuś to miało służyć, choć na przestrzeni 5 km mijałem kilku ludzi, kierujących się w obie strony.



Mówi się, że zakazy są po to aby je łamać. Ja walczyłem ze sobą i swoimi wartościami moralnymi, ale za każdym razem gdy widziałem oczami wyobraźni moją walkę z grząskim piaskiem, jaki nadal był na tym odcinku, łatwiej było mi je omijać.

Bliżej miejscowości Wicie, którą znałem z opowiadań znajomych, którzy tu zjeżdżają na wakacje prowadziła już taka ścieżka



Tam już czekał na mnie Zenon. Ku naszemu zaskoczeniu znaleźliśmy kamienny pomnik, który informował o tym, że w tej miejscowości znajduje się GEOGRAFICZNY ŚRODEK POLSKIEGO WYBRZEŻA.



Po miłej rozmowie z Panią, która prowadzi smażalnie ryb w pobliżu tego pomnika udaliśmy się na plażę.
Zaciekawiło nas to zejście... dojść wyjątkowe



Plaża też niczego sobie. Przyjemna i ubita w miejscu gdzie zazwyczaj biegnę.



Było dobrze po godzinie 17, więc trzeba było ruszyć w drogę. Zostało tylko 5,5km do Jarosławca.
 Na spory kawałek przed zabudowaniami zaczyna się potężny falochron.



Piasek przy falochronie był nieciekawy, więc wskoczyłem na betonową półeczkę oddzielającą betonowe "gwiazdy" od piasku.



O szybszym biegu tu nie było mowy, bo zbyt często trzeba było się nieźle gimnastykować, aby omijać wystające ramiona. Wydawało mi się, że ten pas umocnień nie ma końca.

A to już kilka zdjęć z Jarosławskiego wybrzeża.











Dzisiejszą noc spędzamy w Jarosławcu dzięki uprzejmości właścicieli Ośrodka Wczasowego "Katani"
Zdążyliśmy się zakwaterować w domku letniskowym i zaczął padać deszcz, który towarzyszył nam już do rana.



Sezon w Jarosławcu się skończył. Podobno poza sezonem mieszka tutaj na stałe koło 250 osób. Po kolacji, film i sen z nadzieją, że się poprawi pogoda rano.



Dzień V Kierunek - Rowy (44km)
Początek


Gdy rano wstaliśmy, wciąż padało. To był jedyny dzień w którym nie mieliśmy opracowanego wcześniej planu. Problemem był poligon w Wicku Morskim, a dokładniej brak pozwolenia dowództwa na przejście go plażą. Więc trzeba było ominąć cały poligon wraz z przylegającym do niego Jeziorem Wicko. Dla porównania - przejście plażą do Ustki przez poligon - 21km, a omijając Jezioro i przemierzając kolejno miejscowości - Jezierzany, Łącko, Korlino, Królewo, Złakowo, Zaleskie, Duninowo -27km. Jakiejś drastycznej różnicy nie ma (6km), ale bieg głównymi traktami łączącymi kolejne wioski, gdzie non stop jeżdżą samochody, nie zapowiadał się zbyt bezpiecznie i atrakcyjnie. Oczywiście ambicja nie pozwalała na to, aby przejechać ten odcinek samochodem.
Mimo w miarę wczesnego wstania, długo nam zajęło opracowania planu na ten dzień i dopiero po 9 byliśmy gotowi do dalszej podróży. W między czasie jak tata cykał zdjęcia ośrodkowi, ja uciąłem sobie miłą pogawędkę z właścicielką "Katani" :) Nie obyło się oczywiście bez pamiątkowego zdjęcia :)







I czas w drogę. Deszcz przestał padać, ale było bardzo chłodno. Cała droga prowadziła przez malutkie wioski, gdzie często były przysłowiowe cztery domy na krzyż. Między nimi pola, pola i jeszcze raz pola.











Jedynie co pamiętam z tego całego odcinka to to, że cieszyłem się, że nie biegnę w drugą stronę. Tak strasznie wiało, że głowę chciało urwać!
W Ustce miała być przerwa na obiadek. W między czasie w poszukiwaniach spokojnej tawerny, zwiedziliśmy kawałek portu.







Po obiedzie i odpoczynku, w końcu znów mogłem pobiec plażą.



Odcinek był krótki, bo tylko 5km do Orzechowa. Pogoda jak widać nie była atrakcyjna, ale najważniejsze, że nie padało i nadal miałem z wiatrem



Bardzo ciekawy odcinek, wąska plaża przy stromym klifie.



Fale były tego dnia wysokie i w pewnym momencie tak daleko zalewały plażę, że uniemożliwiało to przejście. Musiałem się wrócić kawałek, aby po piasku wspiąć się na klif.



Dalej już prosto do Orzechowa, leśnymi ścieżkami.
Napiszę tak - Orzechowo mnie urzekło. Na całym wybrzeżu nie widziałem takich pagórkowatych, pięknych, kolorowych terenów, w które idealnie wkomponowały się malutkie rzeczki. Nie chciałem opuszczać tego miejsca. Ale jak się okazało, cała droga do Rowów, brzegiem klifu była niezwykle atrakcyjna. Nie pamiętam kiedy odczuwałem taką przyjemność z biegania. Chciałbym kiedyś tam wrócić i na pewno to zrobię!







Plaża, może nie była ciekawa turystycznie, ale miała swój swoisty urok. Poza tym, w tym miejscu wiało o wiele mocniej niż wcześniej.





Bywało stromo i wysoko



a to już zdjęcia z drogi do Rowów





Na boso pewnie dałbym radę









Tutaj wzdłuż jakiejś jednostki wojskowej





Tutaj pomagałem starszemu panu przenieść rower przez przewrócone drzewa.
"dziwne, przecież wczoraj tego tu nie było"



I tak, nigdy nie nudzącymi się i ciągle zmieniającymi się leśnymi ścieżkami dotarliśmy do Rowów. Tutaj kończy się dzisiejsza podróż. Byłem tego dnia w bardzo dobrym nastroju i nawet nie zmęczyłem się za bardzo. Dzisiaj pod swoim dachem gościła nas rodzina Jodko, w swoim domu wypoczynkowym "Rejs". Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci i dostaliśmy wyśmienitą kolację :)Oczywiście nie obyło się przez codziennej pielęgnacji i oceny stanu stóp. Igła niejednokrotnie poszła w ruch.



Wieczory podczas tej wyprawy były zwykle takie same.. zakwaterowanie, kolacja, jakieś piwko przy pogaduszkach reasumujących miniony dzień i spać. Na nic innego zazwyczaj nie było sił. Tego wieczoru mieliśmy niesamowity widok z okna naszego pokoju.

Przystań. Łóżko miałem przy oknie i przed snem patrzyłem sobie na falujące na wodzie sennie łódeczki. Bardzo relaksujące i wyciszające zajęcie ;)



Ten dzień minął zaskakująco spokojnie. Bez większych problemów ominęliśmy poligon. Większość czasu byliśmy w zasadzie razem. Na zmianę, Zenon jechał za mną lub odjeżdżał jakiś odcinek i czekał na mnie na poboczu. Miło jest na duszy, gdy ma się świadomość, że ktoś czuwa :)



Dzień VI Kierunek - Łeba (34km)
Początek


Ranek znów pochmurny. Przed podziękowaniem i pożegnaniem się z naszymi gospodarzami porobiliśmy kilka pamiątkowych fotek.









W Rowach wkraczaliśmy w Słowiński Park Narodowy



Witaj morze! Witaj pustkowie!
Pierwszy punkt pitstopu zaplanowaliśmy w okolicach Czołpina.





Plaża była dość wąska i pochylona. O ile to pierwsze nie rzutowało mi w jakikolwiek sposób to spore pochylenie nie ułatwiało mi biegu, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Nie śmiałem marudzić, bo bywało gorzej.
Jak się okazało, plaża zaczęła się z czasem rozszerzać i można było przyśpieszyć kroku.



Oczywiście przez całą drogę nie spotkałem ani jednej żywej duszy. Zapomniałem dodać, że od kiedy znaleźliśmy się w Województwie Pomorskim, na plażach zaczęły pojawiać się znaki informujące, które zejście gdzie prowadzi co znacznie ułatwiło nam komunikację i już nie zdarzyło się, abyśmy się minęli.

O proszę, jakie piękne znaki :)



Po owych 12 kilometrach zszedłem z plaży i spotkałem się z tatą na parkingu.
Zaraz przy zejściu minąłem stary budynek ratownictwa morskiego, teraz pełniący funkcję jadłodajni.



Idąc w kierunku Czołpińskich Wydm minęliśmy latarnię. Po minięciu kolejnego parkingu byliśmy już na głównej drodze na wydmy. Sama droga była urozmaicona i momentami całkowicie zalana.







a teraz proszę popatrzeć, jakie mamy wydmy w naszym pięknym kraju ;)
Wydma Czołpińska jest druga najbardziej znaną wydmą SPN. A my byliśmy tu kompletnie sami :)













Człowiek się patrzy, wciąż zdumiewa i idzie i idzie i końca nie widać :)



Czas na nas. Żegnamy Wydmę Czołpińską



Chwila zadumy i ruszam dalej. Wg znaku, do Łeby zostało 23km.



ajjjj jaka piękna plaża czekała na mnie. Aż mnie nosiło aby już ruszyć dalej!



Po drodze, takie dziwne rzeczy spotykałem













Czasami miałem wrażenie, że plaża stwarza mi warunki do przyśpieszenia. I jak tu nie skorzystać.



A to już przeszło moje najśmielsze oczekiwana. Własna prywatna bezpłatna autostrada. Czy to przypadek? zapewne tak, ale fantazja zrobiła swoje i puściła wodze fantazji



Przy tym znaku, skusiłem się zejść z plaży aby zobaczyć muzeum wyrzutni. Niestety, wejście było płatne, a ja nie miałem przy sobie żadnych pieniędzy. Zostało mi tylko 8km do Łeby, więc na spokojnie pobiegłem sobie leśną ścieżką, gdzie jeździło mnóstwo melexów wożących turystów. Nie śpieszyłem się, bo wcześniej się dowiedziałem, że tata jeszcze nie dojechał.



W Łebie spotkaliśmy się o 16, więc o wiele wcześniej niż zwykle. Słoneczko było jeszcze wysoko. Postanowiliśmy szybko się zakwaterować i iść na plaże na zachód słońca. Tego dnia dachu nad głową udzielili nam gospodarze Ośrodka Wczasowego "Relaks" Bardzo atrakcyjne miejsce, blisko morza, bardzo dobrze utrzymana zieleń i wysokie standardy mieszkaniowe.







Zgodnie z planem, ogarnęliśmy się w miarę szybko i ruszyliśmy na plażę odpocząć.





Zaszaleliśmy tego wieczoru i zjedliśmy kolację na mieście ;-) Po powrocie już tylko błogi sen.



Dzień VII Kierunek: Jastrzębia Góra (50km)
Początek


Matko.. jak ten czas szybko minął. Jeszcze pamiętam słoneczną plażę w Świnoujściu, a dzisiaj jak szczęście dopisze, będę witał strome klify Jastrzębiej Góry. Tyle kilometrów za nami, tyle wspomnień, zapisanych w głowie widoków. Warto.. choć jeszcze dwa dni przed nami, to cieszę się, że rzuciłem się na tą wyprawę :)

Tradycyjnie chłodny ranek i ciepłe pożegnania z gospodarzami. Na zakończenie przygody z Łebie, ostatnie zdjęcia ośrodka i kanału.





Dziś ponownie skorzystałem ze wskazówek przewodnika. Miałem do wyboru cztery wyjścia. Plaża, czerwony szlak (ominięcie Jeziora Sarbsko), niebieski szlak, lub ścieżka rowerowa. Oczywiście, nadrabiać drogi nie było sensu (czerwony), więc mając trzy możliwości, wybrałem ścieżkę rowerową, która prowadzi lasem wzdłuż Mierzei Jeziora Sarbsko. Nie zawiodłem się :) Ścieżka leśna, bardzo urozmaicona. Częste wzniesienia, górki i pagórki, często biegła brzegiem jeziora. Ciągle zmieniający się krajobraz uprzyjemniał poranny bieg. Tata oczywiście musiał nadrabiać drogi i jechać dookoła jeziora.



Pierwszy postój miał być przy latarni Stilo. Podobno jedyna latarnia gdzie kobieta jest latarnikiem. Gdy minąłem już mierzeje, wrócił do mnie mój lojalny przyjaciel - szlak czerwony. Z nim już dotarłem pod latarnię.





a to już widoczek ze Stilo :)



Przed południem wyszło słoneczko, chmurki się całkowicie rozeszły i znów mieliśmy piękny dzień. Po chwili zapomnienia na latarni, czas było ruszyć dalej. Tym razem już plażą. Krótkie przygotowanie, omówienie dalszej trasy i hulaj dusza, piekła nie ma! :)



14km do Białogóry. Plaża prześliczna, szeroka, dobrze ubita. A najciekawsze, że znów miałem autostradę :)))






Po drodze minąłem betonowy walec



Niestety, ze względu na wcześniej obraną drogę, nie dane mi było zobaczyć masztów statku West Star.

Przed Białogórą spotkaliśmy się na plaży w Lubiatowie, gdzie na plaży jest rozciągnięty sprzęt Polskiej Akademii Nauk.





Plaża nadal była idealna, aż chciało się ścigać..



... tylko z kim?



Tak przywykłem do samotności, że jak mijałem jakiegoś człowieka na plaży, bardziej byłem zaciekawiony jego osobą niż on moją.

A jednak byli tu ludzie! To niepodważalny dowód!



Nie przypominam sobie, żeby na całej szerokości plaży piasek był tak ubity, ale i tak biegłem zaraz przy morzu. Odgłos nacierających fal pobudzał mnie.



Po drodze przeprawiam się przez małą rzeczkę.



O 14.30 spotkaliśmy się w końcu na plaży w Białogórze. Jako, że sama miejscowość jest oddalona od morza niecałe 1,5km, tata postanowił sobie przyjechać do mnie rowerkiem.



Za mną 27 kilometrów, a do końca jeszcze daleko.

Następny przystanek w przy ujściu w Dębkach
Po drodze minąłem tratwę



a raczej to co z niej zostało. Nagle zapragnąłem przygody na morzu. Tylko ja, zbitek desek, morze i ślepy los. Ciekawe jak czuł się Kolumb i jego podobni płynąc w nieznane. Strach i ciekawość? co było silniejsze? A ja nadal gnałem przed siebie goniąc niekończące się brzegi naszego wybrzeża. Na koniec, odwróciłem się aby spojrzeć na nią jeszcze raz, tak jak chłopak odwraca się za śliczną dziewczyną, a w głowie buszują mu rozmaite myśli.

Później zaczęły się niespodziewane problemy. Z jakiegoś powodu prawe kolano zaczęło mnie boleć. Od początku mojej przygody z bieganiem nie miałem żadnych urazów, toteż nie mogłem wywnioskować co mogło być powodem bólu. Na początku zwolniłem do truchtu i jednocześnie ból przestał być tak kłujący. Pomyślałem, że to po prostu przeciążenie. Zatrzymałem się i usiadłem. Organizm pokazał mi żółtą kartkę, a przecież razem chcemy wyjść z tego cało. Dałem sobie kilka minut odpoczynku. Ruszyłem dalej. Ograniczyłem się do truchtu. Ból nie ustąpił, ale nie było najgorzej. W Dębkach spotkałem się z tatą. Byliśmy po przeciwnych brzegach Piaśnicy. Normalnie pewnie szukałbym jakiegoś mostu w głębi lądu. Tym razem jednak postanowiłem przejść ujście ;] Buty w dłoń i w drogę ;) Miałem pewne obawy, czy aby dno nie jest zbyt muliste i mnie nie wciągnie głębiej, ale w sumie zanurzyłem się tylko do kolan.



A tu już na parkingu w Dębkach. Suszenie, odpoczynek, omówienie strategi na dalszy odcinek.



Do Karwi już bez większych komplikacji, choć ból kolana nie minął. Resztę dnia było mi tylko truchtać.
Ładnie prezentująca się plaża w Karwi





Kolejne ujście rzeczki, którą jakimś cudem udało mi się przeskoczyć, nie mocząc butów



Od tego miejsca zaczyna się już stromy klif, które informuje o zbliżaniu się do Jastrzębiej Góry.





Dobrze, że fale nie były za duże i jakoś dało się przejść dołem. Inaczej musiałbym zasuwać na górę. Przy jednym z kolejnych zejść czekał na mnie już tata. Jak cieszyłem, że udało mi się ukończyć ten dzień choć martwiłem się o mój stan w dniu jutrzejszym.

Pasja - silne zainteresowania, zamiłowanie, ale można się doszukać głębszego sensu. "Pasja" tak nazywa się Dom Wczasowy w którym spędziliśmy ostatni nocleg nad morzem. Podobno dobrze trafiliśmy, bo gospodarze Pasji zawsze pomagają ludziom z takimi i innymi zamiłowaniami. Noc w Pasji była swoistym ukonorowaniem końca wyprawy :)







Gospodyni domu wczasowego poleciła nam Bar Morski na ulicy Królewskiej 7. Byliśmy, zjedliśmy i też możemy polecić :)

Ten dzień był jednym z cięższych z całej wyprawy. Kładłem się spać z delikatnym niepokojem rozmyślając o szwankującym kolanie. Sen na szczęście przyszedł szybko i męczące myśli odleciały.



Dzień VIII Kierunek - Hel (~44km)
Początek

Ostatni dzień i największe wątpliwości. Czy kolano wytrzyma, czy ja wytrzymam? Sen ukoił trochę ból. Po przebudzeniu pierwsze co zrobiłem to zgiąłem nogę w kolanie. Nie boli? hmm. Mimo, że przestało boleć to czułem, że coś tam nie chodzi tak jak powinno. Przestałem o tym myśleć. Założyłem nieużywaną opaskę uciskową na kolano - a nóż coś pomoże.
Przed opuszczeniem domu, ucieliśmy sobie krótką rozmową z gospodynią domu. Podziękowaliśmy i nadszedł czas aby ostatni raz wyruszyć ku naszemu przeznaczeniu.

Nie zmarnowaliśmy oczywiście okazji aby zobaczyć Gwiazdę Północy. To tutaj, a nie jak wcześniej twierdzono na Przylądku Rozewie znajduje się najbardziej wysunięty na północ punkt polskiego wybrzeża. Obelisk postawiono w 2000 roku, po badaniach geodezyjnych, które wykazały taki stan rzeczy.



A tu już zdjęcia z klifu, za obeliskiem pokazujące plażę w Jastrzębiej Górze.
Godzina, przed 10 rano, a było już ciepło i słoneczko dawało nadzieje, że pogodowo, wyprawa się tak samo skończy jak się zaczęła. Morze spokojne tego dnia.





Teraz już wróciłem na plażę, którą miałem podążyć w kierunku Przylądka Rozewie. Plaża, z miarę piaszczystej szybko zamieniła się w kamienistą, więc trzeba było iść i to powoli.





Na tym odcinku, minąłem wycieczkę szkolną z przewodnikiem. Jako, że bardzo nie wygodnie szło mi się po tych kamieniach, chciałem się spytać przewodnika, jak daleko do zejścia na latarnię. Podszedłem do szkolnej gromadki. Przewodnik akurat opowiadał o historii tego regionu, o bitwach na morzu. Nie chcąc mu wchodzić w słowo, czekałem aż zakończy mowę, przy okazji rozglądając się dookoła. Wśród, około 30 osobowej szkolnej młodzieży (może 1 gimnazjum) nie znalazłem kogoś, oprócz wychowawców, kto zainteresował się tym co ma do przekazania starszy pan. Przeszło mi w głowie myśl, a raczej pytanie - czy ja też byłem taki odporny na wiedzę w młodości? Okazało się, że jeszcze "kawałek i już". Podziękowałem i poszedłem dalej.
Wspinaczka pod latarnię był dość męcząca. Ku mojemu zdziwieniu, kilkadziesiąt metrów wyżej rozpoznałem tatę, który też idzie pod górę. Co on tu robi?!?

Powiedział mi, że tak długo był już na miejscu czekając na mnie, że zdążył zejść na plażę i wejść na górę.



Tutaj, zgodnie z planem miał się zacząć już normalny bieg. Uzgodniliśmy, że do Władysławowa, pobiegnę poboczem przy głównej drodze, aby tata miał mnie cały czas na oku.



Nie spostrzegłem się jak byliśmy we "Władku"
Tutaj odwiedziliśmy COS Cetniewo.



A Później spacerkiem na plażę, gdzie jak na środek września było całkiem sporo ludzi.



We Władysławowie byłem rok temu, a wydawało mi się jakby to było wczoraj. Tak przyjemnie słoneczko świeciło, że aż żal było ruszać się stąd. Truchcikiem pobiegłem sobie przez miasto aż do głównej drogi, która prowadzi na Hel. 18 litrów izotoniku kupionego na potrzebny wyprawy skończyły się wczorajszego dnia, więc trzeba było uzupełnić zapasy.



Hel - 33km. Ten dystans wydawał się bułką z masłem w porównaniu do sumy przebytych już kilometrów. Szczerze mówiąc, nie widziało mi się tego dnia biec plażą. Nie wiem czym ta niechęć była spowodowana. Nie zastanawiałem się nad tym. Decyzja była już chyba podjęta podświadomie. Zanim ruszyliśmy jeszcze raz zeszliśmy na plażę, już po prawej stronie portu.



Czas płynie nieubłaganie i nie czeka. Także i nasza wyprawa musi trwać.
Po pierwszym już dniu sobie uświadomiliśmy, że nie zorganizowaliśmy czegoś, co pomoże mi suszyć mokre ubrania. Za dnia suszyły się w samochodzie, rozłożone na wszystkim co mogło służyć jako wieszak, a wieczorami w pokojach, też gdzie się dało. Wrzesień był ciepły, także wszystkie grzejniki były jeszcze wyłączone. Niby takie błahe a jednak sprawiało trudności.

Tutaj już na mojej drodze.



Zaraz na początku drogi było sporawy przystanek, gdzie rok wcześniej łapałem stopa na Hel. Mijając go, uśmiechnąłem się w duszy i przypomniałem tamtą przygodę.
Ogólnie, droga mi się tak strasznie dłużyła, że po pewnym czasie zacząłem liczyć czerwone kreski idące środkiem ścieżki. Skończyłem gdzieś na 1950...i rzuciłem to w cholerę.



Tata czekał na mnie w każdej miejscowości. Im bliższe Helu tym ciekawsze miejsca.
Przywitanie się z Zatoką Pucką. W tle - Władysławowo





Do Chałup zgodnie z tablicą informacyjną było 7km. Z ciekawości chciałem sobie policzyć czas i mi wyszło przy tablicy miejscowości ~39 minut. Wychodzi 5:30m/km. Gdzie tu się śpieszyć.. do domu?

Tutaj krótka przerwa, aby upamiętnić wizytę.







.. i biegniemy dalej ..



.. i tak od wioski do wioski ..





.. a może pociągiem?



Od czasu do czasu wizyta na plaży, aby nie zapomnieć jak wygląda morze.
Bardzo szeroka plaża na tym odcinku.





Tak, wiem jak to wygląda. Co kilka zdjęć to siedzę, a biegać to nie ma kto. W każdym nowym miejscu lubię sobie podumać kilka minut.



Gdy już przestałem liczyć czerwone kreski na ścieżce, zacząłem słuchać muzyki, która mi już dawno zbrzydła. Ostatecznie, stwierdziłem, że nie ma się co odrywać od rzeczywistości zajmując czymś myśli, tylko czerpać przyjemność z bycia tutaj. Pewnie na Hel biegnę pierwszy i ostatni raz, więc trzeba brać z tego jak najwięcej, zapisywać jak najwięcej obrazów które mijam, aby mieć jak najwięcej wspomnień i były one wyraziste.

O 14:30 doczłapałem się do Jastarni.



Tutaj skusiliśmy się zwiedzić "Skansen Fortyfikacji" i myślę, że warto to odwiedzić przy okazji pobytu w okolicach.





sam nie wiem co ja tu robiłem ...



rzeczka była jedyna w swoim rodzaju. Dodawała uroku terenom ufortyfikowanym.





Bunkier na plaży? Widząc takie rzeczy w ojczystym kraju, zdumiewam się, jak mało o nim wiem.



Oczywiście nie obyło się bez fotek lokalnego kościółka (Nawiedzenia NMP)



Nie uszedł nam również fakt, że część ulic ma podwójne nazwy - po polsku i po kaszubsku. Niestety nie wpadliśmy na pomysł aby zrobić zdjęcie, a nie będę wklejał cudzych zdjęć. Molo oczywiście też zahaczyliśmy.

Tutaj niestety musiałem pożegnać się z moją "ulubioną" kostką brukową i biegłem na koniec Jastarni chodnikiem.



Chwilę później Jurata i znów molo



Gdzie są ludzie?



Średnia wieku, daleko odbiegała od mojego... nawet nie było na kogo rzucić okiem.



I tuż za Juratą jest znak HEL, choć tak naprawdę do Helu jest kawał drogi.
Przynajmniej mieliśmy już za sobą te wszystkie miejscowości i przed nami już tylko 9km odcinek do samego miasta. Mnie tu czeka ścieżka rowerowa, która prowadzi wzdłuż drogi i nie jest już brukowana. O ile sama droga dla samochodów jest w miarę na jednym poziomie względem poziomu morza, tak ta rowerowa strasznie skacze.. a to dół a to w górę. Chyba będzie nudne gdy dodam, że kolano się odezwało i musiałem zwolnić. Nie zamierzam tutaj wprowadzać jakiegoś elementu dramaturgi, ponieważ emocje jakie we mnie siedziały i rozbudzały mnie - uczucie spełnienia, duma, euforia, szczęście, powodowały, że całe to zmęczenie wyprawą czy ból kolana nie miały tutaj żadnego znaczenia. Tak jakby całą kontrolę nad ciałem przejął mózg i nie odbierał bodźców od ciała.

Po niecałej godzinie stało się! 9 km i nie wiem kiedy to minęło.
Na cypelek było jeszcze kawałek, ale nie omieszkaliśmy sobie zrobić wspólnego zdjęcia przy tym "prawdziwym" znaku...



Na spokojnie, już na pełnym luzie, biegłem sobie przez miasto, a z boku jechał czerwony fokusik. Mijaliśmy kolejne znaki "na cypel" aż w końcu, została nam ostatnia prosta.




Ile mózg może pomieścić różnych, często sprzecznych uczuć w jednym czasie. Wielkie szczęście, że się udało, ale i smutek, że się to już kończy tak naprawdę.

Po drodze, znane mi fortyfikacje..







I znów wspomnienia wracają sprzed roku, jak staliśmy w oberwanie chmury pod tym drzewkiem w prawej strony. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko tu wrócę i w takiej formie.



Tym razem, wiedziałem, co będzie na końcu i że niestety dalej już nie pobiegnę ;)







Dobra, i co dalej?



Spędziliśmy tam trochę czasu. Gdy rozum porozumiał się z sercem, poczułem się po prostu - zmęczony.
"Gdy emocje już opadną. Jak po wielkiej bitwie kurz"



Tego samego dnia, wróciliśmy do domu, choć "Pasja" zapraszała nas na kolejną noc.
Wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu.

KONIEC


...
PODZIĘKOWANIA

Ojców sukcesów było wielu.
Na początku chciałbym podziękować tacie - Zenkowi, za poświęcony czas, włożony trud, cierpliwość, zaangażowanie, pogodę ducha, za wspieranie w trudnych chwilach. Bez niego, ta wyprawa nie odbyła by się w ogóle. Organizacyjnie nie doszłaby do skutku. Jego zgoda na uczestnictwo w tej wyprawie była ostatnim najważniejszym ogniwem dającym nadzieje, na powodzenie mojej misji.

Dziękuje również Pani Burmistrz Zelowa - Urszuli Świerczyńskiej i Staroście Powiatu Bełchatowskiego za objęcie patronatem honorowym mojej wyprawy, dzięki temu, mnie to dodatkowo motywowało, aby nie zawieźć tych, co we mi zawierzyli. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, że lokalna władza zaangażowała się w projekt zwykłego szarego obywatela.

Dziękuję moim OFICJALNYM sponsorom tej wyprawy za wsparcie finansowe:
Trojanka
www.trojanka.pl
EkoDom - Zelów
www.ekodomzelow.pl

Oczywiście, nie mógłbym zapomnieć o Naya, która mnie wsparła finansowo i słowem otuchy.



Zapraszam wszystkich, którzy będą w określonych okolicach naszego wybrzeża do odwiedzenia i skorzystania z usług gospodarzy, którzy mnie gościli. Wiem, że to brzmi jak reklama, ale tylko w taki sposób mogę im za to podziękować. Z każdego miejsca gdzie nocowaliśmy mamy pozytywne wspomnienia. Każdy przyjął nas ciepło, z zaciekawieniem i widać, że nie zależy im tylko na chęci zysku (bo takiego nie było), ale na tworzeniu historii danego miejsca. A nóż widelec, kiedyś będę sławny ;-) (nie mylić z celebrytą)

Pobierowo
Dom Letniskowy "Maritim"
www.maritim-pobierowo.pl

Łazy
Centrum Rekreacyjno-Wypoczynkowego Fala 1
www.fala1.pl/

Jarosławiec
Ośrodek Wczasowy "Katani"
www.katani.afr.pl/

Rowy
Dom wypoczynkowy "Rejs"
www.rowy.prv.pl/

Łeba
Ośrodek wczasowy "Relaks"
www.relaks.interleba.pl/

Jastrzębia Góra
Dom wczasowy "Pasja"
http://pasja.eu/

Szczególne podziękowania dla brata Damiana - grafika, który swoimi zdolnościami graficznymi przewyższał moje oczekiwania, dzięki czemu grafika, która była użyta na potrzeby wyprawy przypadła wielu ludziom, którzy sami z siebie wyrażali się w superlatywach. Jako, że jestem laikiem w świecie fotografii, nie zawsze wiedziałem czego chce, toteż szacun dla niego za cierpliwość i własną inwencję twórczą
www - www.damianmierzynski.com/

Ponownie chciałbym podziękować Panu Augustowi Jakubikowi, za pomoc w przygotowaniach do wyprawy. Jako amator, bez jego pomocy w układaniu kolejnych planów treningowych, błądziłbym jak dziecko we mgle. Potrzebowałem kogoś, kto mnie poprowadzi za przysłowiową "rączkę" przez czasami zawiłe treningi długodystansowców. Dziękuje :)

Aby dotrzeć do grona potencjalnych sponsorów potrzebowałem zaistnieć w mediach. W tym pomogła mi znajoma dziennikarka z Telewizji Kablowej Bełchatów - Marzena Rogut. Wystarczyło kilka zdań o mojej wyprawie i sama się zainteresowała tematem. Umówiła mnie przy okazji "Biegiem przez Świat" na konferencję z prezydentem Bełchatowa. Później wywiadzik i mogłem siebie oglądać w telewizji i internecie :) Dziękuje za profesjonalne podejście do sprawy i chęć pomocy :)

Swoim doświadczeniem podróżniczym wsparli mnie także:
Pan Jacek Janowicz,znany kabareciarz, który kilka lat temu przebiegł pomorze i Pan Jakub Terakowski, założyciel "Pocztu Bałtyckich Długodystansowców" i autor przewodnika po wybrzeżu, z którego czerpałem wiedzę, przygotowując się do wyprawy. Dziękuję! :)

Na końcu, chciałbym również wyrazić wdzięczność rodzinie, znajomym, przyjaciołom i wszystkim, których spotkałem na mojej drodze za trzymanie kciuków i dobre słowo :)