piątek, 2 września 2011

2011 EuroTrip

Ciąg dalszy nastąpił…

Usatysfakcjonowany udaną wyprawą w czerwcu nad polskie piękne morze z towarzyszącą wredną pogodą, postanowiłem zrobić krok dalej. W tym przypadku to miał być dla mnie krok milowy. Zbliżały się wakacje, każdy pewnie w tym czasie planuje sobie jakiś dłuższy lub krótszy wypoczynek zależnie od zasobności portfela. Mnie osobiście nie interesowały NAWET tanie wakacje all inclusive w Bułgarii, Grecji, Turcji itp. , gdzie wykłada się tylko pieniądze i ma się wszystko w przysłowiowej dupie. Ani w tym nutki przygody, a już nie mówiąc o jakiejś adrenalinie. Tak, więc, postawiłem na dalsze podróżowanie autostopem, gdzie człowiek nigdy nie wie, co może go spotkać albo.. kogo spotkać! Czułem, że nosi mnie gdzieś dalej, o wiele dalej niż podróżowanie po kochanym ojczystym kraju. Mało w życiu byłem za granicą, więc najwyższy czas nadrobić zaległości. Jednak, mając na uwadze, że pierwszy trip autostopowy dał mi zbyt mało doświadczenia aby samemu zaplanować podróż za granicę, postanowiłem, więc, poszukać w sieci ludzi, którzy sami mają większe doświadczenie i szukają chętnych do dołączenia się do wyprawy. I takim sposobem trafiłem na forum autostopik.pl

Forum okazało się prawdziwą kopalnią wiedzy. Poruszałem się tam intuicyjnie. Chwila i byłem już w zakładce Podróże Autostopowe - Za granicę. Moim oczom ukazały się dziesiątki ofert ludzi, którzy chcieliby wyruszyć w najdalsze zakątki świata. Mnie pierwotnie interesował zachód Europy. Francja, Hiszpania... W tym dniu, nie tylko znalazłem dla mnie najciekawszą ofertę, ale i spotkałem się z chłopakiem, który wystawił ofertę i już dwóch godzinach po wejściu na autostopika, wiedziałem, gdzie będziemy podróżować. Cele podstawowe: Lazurowe Wybrzeże i Barcelona.



Zaczyna się!

Nie wierzyłem, z początku, że mogę uczestniczyć w takim tripie.

Jest Cel!

To się wydarzyło gdzieś w okolicach 13 lipca. Start tripu był planowany na 5 sierpnia., więc trzy tygodnie oczekiwania i przygotowań. W tym czasie dołączyły do wyprawy dwie dziewczyny: Ania i Dorota. Starałem się opanowywać narastające emocje towarzyszące zbliżającemu się wyjazdowi. Nie bez problemów załatwiłem sobie urlop. Musiałem zorganizować też inne niezbędne elementy do podróży, jak plecak czy nieduży aparacik. Im bliżej wyjazdu tym przygotowania do wyprawy nabierały tempa. Doszła jeszcze Sylwia z pod Gdańska, więc aby było do pary potrzebny był jeszcze jeden chłopak. Ania zajęła się szukaniem "kanap" na CouchSurfingu (http://www.couchsurfing.org/), a Dorotka miała ogarnąć turystycznie Lazurowe Wybrzeże. Wszystko szło zgodnie z planem.

30 lipca chłopak, który pierwotnie organizował wyjazd wycofał się z wyprawy 

Shit happens...!?!

Gdy się o tym dowiedziałem, pierwsze co zrobiłem to zadzwoniłem do dziewczyn z zapytaniem czy nadal chcą brać udział w tej wyprawie w związku z zaistniałą sytuacją i brakiem ludzi. Dostałem 3 x Tak.

To się musi udać

Zostając wówczas jedynym męskim członkiem załogi podjąłem się czynności zmierzających do urzeczywistnienia planów, jakie sobie założyliśmy. Czasu było coraz mniej, a była nas czwórka. Sylwia spamowała na forach autostopowiczów szukając dwóch brakujących chłopaków, tak aby były trzy pary. Plan i termin został niezmieniony.



1 Sierpnia dołączył Łukasz, który miał z nas największe doświadczenie. Ucieszyłem się niezmiernie ;-) Zwłaszcza, że to ziomal zza Bełchatowa :) Brakowało jeszcze jednego. W tym czasie wieczorami organizowaliśmy wspólne konferencje na gg, aby porozmawiać o sprawach organizacyjnych i trochę lepiej się poznać.., o ile przez internet można się poznać ;]

3 Sierpnia dołączył Michał, więc już byłem spokojny. ;)Wszystko było zaplanowane o tyle o, ile można zaplanować podróż stopem. Jeszcze trzeba było zsynchronizować dojazd wszystkich do Wrocławia na jedną godzinę. Dorota nie miała bezpośredniego połączenia, więc zaproponowałem, aby przyjechała do mnie na noc i rano mieliśmy wyruszyć pociągiem z Łasku do Breslau. I dla Sylwii podróż się zaczęła już w czwartek. W tym dniu koło 21 odebrałem z naszego zelowskiego dworca Dorotkę i resztę wieczoru spędziliśmy na przedpremierowej integracji. Łycha i te sprawy. :)

Czas spełniać marzenia!

Rano grzecznie dzięki danonowi stawiliśmy się na stacji kolejowej w Łasku.



Nasz pociąg ruszył o 8.20.

Droga była w miarę szybka i przyjemna jak na PKP :) W okolicach 12 spotkaliśmy się na dworcu PKS z Łukaszem i Michałem. Chwilkę później dołączyła Ania a na Sylwię czekaliśmy jeszcze godzinkę. Jak na totalnie obce sobie osoby, z którymi miałem spędzić kolejne dwa tygodnie wiedziałem, że będzie to co najmniej ciekawe doświadczenie. Jeszcze nie wiedziałem, czy wszyscy przypadną sobie do gustu, ale atmosfera jaka panowała od samego dawała nadzieje na sukces.

Dobra! Cała ekipa w komplecie.



Czas ruszyć tyłki i brnąć ku przeznaczeniu :)))
Darmowym autobusikiem ruszyliśmy na Bielany, gdzie jest wylot w kierunku granicy. Aby się szybko zintegrować, kupiliśmy sobie 1L szampana i na zielonej trawce zrobiliśmy małą ucztę. :)




Już, wtedy dowiedziałem się, że Ania jest najekonomiczniejszą kobietą jaką kiedykolwiek w życiu spotkałem :)

Po szampanie, czas było się przygotować do drogi. Już oficjalnie podzieliliśmy się w pary: Łukasz - Sylwia, Dorotka z Michałem a ja z Ania. To my właśnie poszliśmy na żywioł i napisaliśmy sobie na kartoniku FRANCE (od tego czasu nazywali naszą parę.. cwaniakami)





hehe.. do dziś nie mogę uwierzyć, że byłem taki naiwny ! Owładnięci żądzą przygody pierwsi wyszliśmy na mała zatoczkę. 10 minut po nas wyszła druga para, bodajże Łukasz ze Sylwią skromnie z karteczką "<--" Chwilę później tylko z niedowierzaniem oglądałem ich jak pakują się do jakiegoś białego busika. Shit! Ale nie minęło kolejne 10 minut i mamy pierwszego kierowcę! Naszym szczęściarzem okazał się młody gość, który jechał do Berlina i obiecał podwózkę w kierunku Zgorzelca. Mówił, że jest współorganizatorem Europejskich Mistrzostw w ...frisbee we Wrocławiu! Tak Tak, mnie też to, co najmniej zszokowało. Przejechaliśmy z nim koło 100km i zostawił nas przy zjeździe na Zgorzelec a sam pojechał na Olszynę. Pierwsze koty za płoty. Trzeba było łapać dalej. Późna godzina rozpoczęcia naszej podróży wymagała szybkiej akcji reakcji :) Na kolejnego "złapanego" nie czekaliśmy za wiele. Był to rosły Polak w średnim wieku, a jechał busikiem. Bardzo gościnny, poczęstował nas pysznymi cukierkami w takim blaszanym pudełeczku. Ktoś na pewno pamięta takie cukiereczki. U nas tego nie robią. Z resztą, on chyba zleciał nam z nieba, bo dał nam swoją mapę Niemiec, ponieważ przyznaliśmy się, że owej nie mamy. Jak później się okazało to był nieoceniony artefakt! Polaczek zostawił nas w połowie drogi do Drezna co oznaczało, że przekroczyliśmy już Polską granicę! :) Jak to mój dziadek mawia: Pamiętam jak dziś... staliśmy w niedozwolonym miejscu przy drodze ekspresowej. Skończyło nam się miejsce na kartonach, więc trzeba było improwizować. Oto mój patent:


Czutka nr 1

Motyw był prosty. Po kilku minutach stania i wyglądania samochodów zobaczyłem na horyzoncie dużego białego tira i rzekłem do Ani: Ten się nam zatrzyma. Zacząłem machać w jego kierunku intensywnie............................ podziałało! :)
Jakże sam byłem zdumiony jak wielka ciężka maszyna zatrzymała się 20 metrów za nami :) Moim wybrańcem okazał się wesoły sąsiad zza naszej południowej granicy. Czech. :) Bardzo dobrze nam się jechało i rozmawiało. Wywiózł nas sporo za Chemnitz w kierunku Norymbergii. Zostawił nas przy stacji benzynowej, gdzie na spokojnie mogliśmy opracować dalszą trasą w kierunku na Monachium, tak jak reszta ekipy.




Tutaj łapiąc stopa Ania stwierdziła, że mija jej stan lekkiego upojenia szampanem, więc zaproponowałem piwo, uprzedzając ponadto, że znając moje doświadczenia z poprzedniej wyprawy, nie będzie dane nam się tego piwa napić... W zasadzie nie minęły dwie minuty od przyjemnego "psstt" a już mieliśmy na poboczu auto! Ania spojrzała na mnie delikatnie ze zdziwieniem, a ja już biegłem w kierunku czarnego 300 konnego sportowego Audi.

Powiem tak.. działo się!!!

Niemiecka rejestracja, więc zacząłem po angielsku, a facet do mnie: wsiadajcie.

Opssss!!!

Jak najbardziej pozytywne wrażenie. Gadka szmatka, gdzie jedziemy itd. Już ominę całą sytuację jak fundował nam napoje na stacji benzynowej i skutecznie przekonał mnie aby jechać inną drogą, aby później móc łatwiej złapać stopa na "Muncim" Większość trasy jechaliśmy w granicach 220-260km/h. Przy 260km raz zaczął rozglądać się za fajkami co wzbudziło moje obawy o możliwość nie dotarcia do wyznaczonego celu. Drugi raz przy tej samej prędkości łokciem operował kierownicą a prawej ręce miał komórkę i pokazywał nam zdjęcie swojego jachtu i mieszkania.
SICK!

Facet z urodzenia jest Macedończykiem, mówił po polsku, ponieważ kiedyś w Polsce miał swoją dyskotekę. Zostawił nas kilkanaście kilometrów od Kassel. Na stacji benzynowej zaproponowaliśmy, aby zrobić sobie wspólne zdjęcie przy jego autku.



Traf chciał, że o zrobienie zdjęcia poprosiliśmy polską rodzinę na niemieckich rejestracjach. Szczęście w nieszczęściu, bo właśnie oni z dwójką dzieci zawieźli nas do Kassel, gdzie zaczynała się wspomniana przez Macedończyka "7" prowadząca prosto do Monachium. W Kassel na stacji benzynowej jak ogarnąłem mapę uświadomiłem sobie, ile nadrobiliśmy drogi, W tym momencie byliśmy już tak daleko na zachodzie Niemiec, że nie było sensu jechać na Monachium tylko kierować się w kierunku granicy z Francją. Do 1 nocy próbowaliśmy złapać kogoś na stacji na nocny kurs aby nadrobić stracony czas, ale bez skutecznie.
Poznałem na owej stacji pracującego tam polaka, który uraczył nas wrzątkiem i dał nam za free przygotowane kanapki. Ostatecznie, rozłożyliśmy namiot za stacją benzynową w towarzystwie kilku tirów i z obietnicą pobudki o 4:00. To była nasza pierwsza wspólna noc… ;)

Reszta ekipy była już pod Monachium, więc mieliśmy koło 500km straty do reszty. Nie wróżyło to niczego dobrego...





Dzień II...

Noc była niespodziewanie bardzo spokojna. Zgodnie z planem o 4 wstaliśmy. Gdy wyjrzałem za namiot stwierdziłem, że aura nam nie sprzyja. Mgła jaka unosiła się nad ziemią ograniczała widoczność do 20 metrów, co oczywiście też ograniczało łapanie okazji do pytania się ludzi, którzy tankują na stacji, co nie było łatwe, bo o tej porze, stacja świeciła pustkami. Błąkaliśmy się po stacji z dobre 4 godziny, zanim podeszła do nas pewna Niemka i zabrała nas na o wiele większy parking w kierunku Frankfurtu nad Menem.



W ogóle ten dzień przeszedł mi jakoś bokiem.. Nie przypominam sobie, kto nas zabierał. Jakoś doczłapaliśmy się pod Strasburg, a tam złapaliśmy pewnego Niemca, który nas przewiózł ładne 420km, 80km przed Lyonem. Nabraliśmy trochę rozpędu i miałem nadzieje, że skrócimy czas do reszty. Cel jaki sobie na dzisiaj wyznaczyłem, to dostać się pod Marsylie.





Pod Lyonem zainstalowaliśmy się na tzw. peage (Piaż), czyli bramka przy autostradzie, gdzie się płaci za przejazd. Tam też był ciekawy motyw. Jak sobie tak staliśmy dobre pół godziny za bramkami, Ania zauważyła dwie ciężarówki na polskich rejestracjach, które jedna za drugą wjechały pod jedną bramkę. Jedna przejechała obok nas. Kierowca nawet nie spojrzał na nas. W drugiej ciężarówce, która właśnie dojeżdżała do nas, zobaczyłem otwarte okno od strony kierowcy. I w zasadzie tak od niechcenia zawołałem: Siema!!

Kierowca jak dał po hantlach to aż się siwo zrobiło! Gwałtownie skręcił z stronę wysepki za nami i się zatrzymał. Niestety, nie mógł nas zabrać, bo jechał na Paryż, ale sposób na zatrzymanie "swojego" jak najbardziej dobry. :)

Po tym zajściu, zatrzymał się jakiś młody chłopak, artysta - malarz jak później nam tłumaczył. Wiózł nas 180km pod miasteczko zwane Valence (nie mylić z Valencją). Zostawił nas na bramce, za autostradą. Tam ładnie ogarnęliśmy higienę i usadowiliśmy się przy bramkach aby łapać kontakt wzrokowy z kierowcami wjeżdżającymi na autostradę. No i tak minęło nam dobre 4h stania. Jakoś dobrze po 1 w nocy, stwierdziliśmy, że zrobiło się zimno i idziemy w kokon. Noc należała do tych mniej przyjemnych. Po 10 minutach jak rozłożyliśmy namiot zaczęło padać.

O 3 nad ranem, budzą mnie dwie krople spadające mi centralnie na twarz. Usiadłem, aby ogarnąć sytuację w namiocie. Mój bok namiotu był zalany, a po szwach od szczytu namiotu woda sobie swobodnie schodziła na dół. Pierwszy i najlepszy pomysł jaki mi przyszedł do głowy to taki, aby własną deszczówką przykryć szczyt namiotu. Traf chciał, że, kiedy rozbierałem się do majtek aby nie pomoczyć ciuchów na deszczu obudziła się Ania. Pytającym i zarazem zmieszanym spojrzeniem zapytała co ja robię. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie śmieszność całej sytuacji.. ;) Spaliśmy jeszcze do 5.

Dzień III.. niedziela

Deszcz już tylko siąpił. Gdy się ogarnęliśmy i znów poszliśmy na bramki, ktoś zauważył, że przy bramce jest kontakt! Chwilę później pierwszy raz przydała się grzałka i poczułem się, jak w domu wcinając ciepły rosołek z torebki :D



Zaoferowani ciepłym jedzonkiem nie zwracaliśmy uwagę na samochody przejeżdżające przez bramkę aż do momentu, kiedy ktoś za bramką zatrzymał się samochodem. Gościem, którzy się zatrzymał, był jakiś dj, właśnie wracał z dyskoteki. Sam chciał nam pomóc i zabrał nas 160km w kierunku Marsylii i wysadził w podobnym miejscu jak ten artysta, na zjeździe z autostrady. Tam niestety zgodnie stwierdziliśmy, że nie ma sensu stać, bo nikt tam nie jeździ, więc na nielegala udaliśmy się na autostradę.





Stanęliśmy sobie na małej zatoczce, gdzie jest telefon SOS i tam próbowaliśmy łapać już stopa na "Nice"



Po dziesięciu minutach najpierw podjechała służba obsługi autostrad a później żandarmeria. Oni nic po angielsku, my nic po francuski i skończyło się na tym, że pojechaliśmy sobie z nimi do nieopodal oddalonego Salon de Provence. Zostawili nas na dworcu kolejowym i kazali jechać pociągiem. Gdy zobaczyliśmy ceny biletów: 38euro za osobę do Nicei, stwierdziliśmy, że urządzimy sobie niedzielny spacerek, po tym jak się później okazało cichym, pięknym miasteczku.







Dobre dwie godzinki "zwiedzaliśmy" szukając wylotu z miasta,już teraz omijając "Marysie" Chodząc od posła do posła próbowaliśmy znaleźć drogę w stronę Nicei. Tam padło pamiętne zdanie z 3 językach:

Excusez-moi my looking for.. ;)

Gdy już dotarliśmy na wylot z miasta w stronę Aix-en-Provence, poszedłem na pobliski parking poszukać kartonów. W tym czasie do Ani stojącej na poboczu podjechał kolarz, który powiedział, że to kiepskie miejsce i jeśli poczekamy 10 minut on wróci samochodem i podrzuci nas na lepszą miejscówkę. WoooooW.

Jak obiecał tak zrobił.
15 minut później byliśmy już na bramce w kierunku Nicei.
Tam zatrzymała się nam pierwsza samotna kobieta!!! Rumunka, przewiozła nas do o wiele większej bramki już na autostradzie. Bardzooo ładnie podziękowaliśmy i łapaliśmy dalej. Tu złapaliśmy kogoś, kto zostawił nas na małym parkingu, gdzie już czułem, że będą problemy. Na tyle byłem pewny tego, że sobie tam postoimy, że zrobiłem sobie szybkie suszenie na rozgrzanym chodniku.



Ogólnie pogoda tego dnia była przepiękna. Aż za gorąco, dla kogoś, kto nie jest przyzwyczajony do takich temperatur. Tam nikt nie chciał nas zabrać :( W końcu przyjechała pewna kobieta z obsługi autostrad i zabrała nas na większą stację benzynową na tyłach swojego busika:





Przy stacji benzynowej był olbrzymi zajazd. Naprawdę zrobił dla mnie wrażenie, co 5 minut zjeżdżało tam dziesiątki samochodów. Idealne miejsce dla nas! Ulokowaliśmy się na samym wyjeździe na autostradę i po chwili zatrzymało się małżeństwo z małym dzieckiem z tyłu! Wspólnie stwierdziliśmy z Anią, że jeśli ktoś chce nas zabrać autostopowiczów to zabierze mimo czasami nie sprzyjających warunków. Rodzinka zabrała zostawiła nas 20km przed Niceą. Żałuję trochę, że nie zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia. Godzina gdzieś 14:30. Jak się wcześniej dowiedzieliśmy, dwie pozostałe pary były już na miejscu, a nam zostało dojechanie do Nicei i dostanie się w określone miejsce, co było dla mnie o wiele większym wyzwaniem, niż sam dojazd do miasta. Pożegnaliśmy się z rodzinką i ruszyliśmy z miejsca na wyjazd ze stacji. Uradowani, że jesteśmy już tak blisko celu. Nie doszliśmy nawet do wylotu, a zatrzymuje się przed nami czerwony sportowy samochód. Nawet nie zdążyliśmy się obrócić w kierunku kierowcy a on tylko: Nice?

Byłem w takim szoku, że słowo YES wydawało mi się dziwne zaczarowane. Nie mogę uwierzyć w to do dziś, że takie coś nam się przydarzyło. Czułem się jakbym wygrał co najmniej 5 w totka. Przez całą drogę byliśmy tak szczęśliwi, że wiem, że coś takiego nie powtórzy nam się nigdy więcej! Zawieźli nas pod sam wskazany adres! Byliśmy w Nicei i to w jakim stylu!! Jak zadzwoniłem do Łukasza i powiedziałem, że już jesteśmy na Placu Garbibaldi to nie mógł uwierzyć, że mimo takich problemów "tak szybko" udało się nam nadrobić. W zasadzie różnica między pierwszą parą a nami wynosiła "tylko" 8h co było niczym w porównaniu jakie różnice były na drodze Toulon - Barcelona. :P



Dorotka miała znajomą w Nicei i umożliwiła nam przechowanie bagażu, więc, nie mieliśmy problemów z poruszaniem się po Nicei i okolicach. Gdy już wszyscy spotkaliśmy się w mieszkaniu znajomej, opowieści o przygodach nie było końca :) Jakieś jedzonko, szybki ogar i poszliśmy na włóczęgę . Spotkaliśmy się z Hose, Hiszpanem, którego Ania znalazła na CouchSurfingu. Oprowadził nas po najciekawszych miejscach w Nicei i obiecał też oprowadzenie po Monako, gdzie też pracował.

















Wieczorkiem była plaża, wino i kobiety :)





Nicea jest pięknym, tętniącym życiem do późnych godzin miastem.





Późnym wieczorem spotkaliśmy się ze znajomą Dorotki, które oprowadziła nas po promenadzie i pomogła znaleźć miejscówkę na nocleg.. ) To nasza miejscówka:



Na dużych betonowych blokach zaraz za falochronami. Naszym zdaniem najlepsze miejsce do spania, nie biorąc pod uwagę publicznej plaży, gdzie non stop kręcą się, że tak grzecznie się wyrażę.. kebaby, czyhający na najlepszą okazję aby coś zwędzić. Oczywiście.. to miejsce, też nie było najbezpieczniejsze, ale byliśmy w 6, więc zawsze ktoś tam się obudził, gdy ktoś chciał się zaczaić. Był mały przypał, ponieważ o 6 rano mieliśmy przymusową pobudkę. Nieduży stateczek z armatką wodną, budził wszystkich bezdomnych lejąc dużym strumieniem zimnej wody na miejsca wzdłuż plaży.

Dzień IV

Plan na dziś: Cannes

Po dobrym śniadanku



udaliśmy się na autobus w kierunku Cannes. Busiki między Cannes-Nicea kosztowały 1 euro od osoby, więc nie widzieliśmy sensu łapać stopa, bo to tylko strata czasu. Dorotka nas uprzedziła, że tak naprawdę nie ma nic ciekawego w Cannes oprócz alei sław, więc byliśmy nastawieni tylko na piękną piaszczystą plażę. Z nieba lał się gorący żar, więc, zapowiadało się naprawdę dobrze. Przed wyjazdem zrobiliśmy jeszcze małe zaopatrzenie.



Jak to bywa w gorące dni, gdy już rozbiliśmy się na plaży, zachciało nam się pić, więc po godzinie już nic nie było. Z chłopakami poszliśmy szukać jakiegoś źródełka na mieście. Z powrotem zdarzyło nam się utknąć pod palmami... z lepszymi humorami i zapasami dołączyliśmy do dziewczyn ;) Cały dzień wegetowaliśmy na plaży.







Trochę pizgało...





Noc znów spędziliśmy za falochronami.

Dzień V Monaco

Umówiliśmy się z Hose, że pojedziemy z nim rano do Monaco (najmniejsze pod względem powierzchni zaraz po Watykanie niezależne państwo świata) . Oczywiście miejskim pociągiem jechaliśmy na gapę, (Hose też :D) Miasto bardzo nowoczesne i jeszcze bardziej drogie. To tutaj odbywa jest najstarsze i najbardziej prestiżowe Grand Prix Monaco i to tutaj Robert Kubica w 2010r. zajął 3 miejsce.

Peron w Monaco













Jedno z kasyn ;]











Mieliśmy okazję zobaczyć linię startu i najważniejszy zakręt na całym torze,



nad, którym za wstęp na taras widokowy podczas Gran Prix płaci się bagatela ... 2.000.000$$$ ;)



W Monte Carlo (dzielnica Monaco) odbywa się corocznie jedno z największych europejskich pokerowych wydarzeń: European Poker Tour Monte Carlo.



Chciałbym tam kiedyś wrócić, ale już nie w celach turystycznych ... ;] Port w Monaco zdobiły bajkowe jachty, o których może tylko pomarzyć zwykły śmiertelnik.



Po zwiedzaniu udaliśmy się pod stadion AS Monaco, gdzie zjedliśmy skromny obiadek,







pożegnaliśmy się z Hose i udaliśmy się tradycyjnie na plażę, która jednak jak na miasto pełne przepychu nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ponieważ podobnie jak w Nicei była.... kamienista. Jednakże aby podtrzymać zwyczaj, każdy wszedł do wody. Później już LB :) Wieczorkiem, była mała impreza u Hose i jego przyjaciela.





To była nasza ostatnia noc w Nicei. Miałem okazję wymienić się pokerowymi artefaktami z Hose i zagrać szybką partyjkę. :) Ania zaskoczyła nas wszystkich i w ciągu jednego dnia dwa razy zdążyła się "zmęczyć" :)

Dzień VI kierunek Barcelona

Tej nocy spaliśmy przy dworcu kolejowym.



Robiliśmy warty 2 osobowe co 2h. Ta noc była dla wszystkich bardzo męcząca.



Rano mieliśmy pociąg do "Marysi" Założenie było proste: dojechać jak najdalej bez biletów :) Uciekając przed konduktorem, cały czas kierując się w kierunku ostatniego przedziału, szóstka "cyganów" zdołała przejechać aż 150km.

Przepraszam, czy daleko jest konduktor?



W pewnym momencie było jasne, że nie damy dojechać do zakładanego celu, więc wysiedliśmy w Toulonie. Tam na dworcu czekając na kolejny pociąg, graliśmy sobie w karty.



Jak się później okazało, nawet nie mieliśmy okazji wejść do pociągu, ponieważ przy schodach prowadzących na peron stali kontrolerzy, którzy sprawdzali bilety! Rozmowa z kontrolerami wyglądała niezwykle nieprozaicznie. Nagle się okazało się, że nikt nie zna angielskiego i było tylko "Po polsku? po polsku?" Byłem pod wrażeniem jak każdy z ekipy wczuł się w rolę i udawał, że w ogóle nie wie, o co chodzi. Gdy w końcu jeden z kontrolerów poprosił o bilety innych turystów aby nam pokazać, było już pewne, że niczego nie ugramy. Wskazali nam okienko do zakupu biletów, a my odwróciliśmy się na pięcie i fruuuuu do wyjścia :) Wtedy w zasadzie było pewne, że trzeba będzie się rozdzielać i łapać stopa. Na stacji benzynowej przy drodze na Marsylie urządziliśmy sobie bazę wypadową. Losowaliśmy, kto ma pierwszy stać na wylocie. Padło na mnie i Anie. Po 15 minutach stania na pełnym słońcu w samo południe zrezygnowaliśmy. W tym samym czasie jak wracaliśmy na stację cała czwórka już pakowała się do osobowego samochodu... Zdążyliśmy sobie tylko życzyć powodzenia i zostaliśmy sami. Podjęliśmy wspólną decyzję, że ograniczymy się do pytania ludzi tankujących na stacji. Po pół godzinie jechaliśmy już całkiem przyzwoitym BMW z dwoma Tunezyjczykami. Jednak, zanim wyjechaliśmy na autostradę do Marsylii przejechaliśmy naprawdę spory kawał drogi. A to panowie robili zakupy do domu, a to mieli gdzieś jakieś spotkanie biznesowe. Później zostawili nas w centrum Marsylii aby załatwić sprawy w Urzędzie Imigracyjnym. Ania się śmiała, że już załatwiają nam paszporty na wyjazd za granicę ;) Ogólnie rzecz biorąc bardzo pozytywny stop. Uraczyli nas lodami i napojami :) Na końcu sweet focia oczywiście.



:) Na stacji benzynowej, gdzie nas zostawili spotkaliśmy autostopowicza Mitiasa, Austriaka, z którym trochę udało nam się podróżować. Następnymi szczęśliwcami, którzy nas zabrali było dwóch Hiszpanów, którzy sobie jeździli po europie busikiem.



:) Zostawili nas w Nimes, skąd dość ciężko było nam się wydostać. Na raty dostaliśmy się na wylotówkę.



Z Nimes wyjechaliśmy z jakimś biznesmenem, który nas wywiózł za Montpellier a później, stwierdziłem, że musimy się rozstać z Mitiasem, aby mieć większe szanse na złapanie stopa i wtedy zatrzymał się Francuz a'la Antonio Banderas :) Facet bardzo się ucieszył, że Ania go porównała do aktora i nawet rozpuścił kitkę aby zrobić sobie z nami zdjęcie.



Później udało nam się zatrzymać jedną z najbardziej pozytywnych postaci na całym tripie. Naszym wybawicielem w walce z kilometrami okazał Vladimir . Rosjanin jeżdżący tirem, mieszkający w Hiszpanii. Opowiadał nam, że nikogo przez ostatnie 10 lat nie zabrał na stopa. Nakarmił nas syto. Ania dużo z nim rozmawiała, bo ogarniała rosyjski o wiele bardziej niż ja. Bardzooo pozytywna postać :) Podwiózł nas pod samą Gironę, 100km od Barcelony. Sam zaproponował, że gdy będziemy wracać, to, żeby do niego zadzwonić to zawiezie nas do Francji. Fantastyczny gościu :) Tego dnia byliśmy już tak zmęczeni, że nikt nie myślał o dalszym łapaniu stopa. Rozłożyliśmy się ładnie pod drzewkami.



a tu moja urocza towarzyszka :)




Mieliśmy nawet okazję wziąć prysznic w cywilizowanych warunkach. :)

Dzień VII

Tak blisko a tak daleko..

Gdy dowiedzieliśmy się, że reszta ekipy jest dalekoooo za nami, daliśmy sobie pospać dłużej i dopiero w okolicach 10 rano zaczęliśmy szukać okazji.. Świadomi, że jesteśmy tak blisko Barcelony, pozwoliliśmy sobie na bierne łapanie stopa.





Tak bierne, że dopiero o 17 byliśmy w Barcelonie!! Nie byłem zadowolony z naszego lenistwa, ale i tak czekaliśmy ponad 4h na kolejną parę. Do samej Barcelony zabrało nas dwóch "miśków" . Mieliśmy na tyle farta , że zabrali nas do samego centrum pod samą Sagrada Familia.



Katedra zrobiła na mnie wrażenie. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak wielkiego, pięknego a zarazem... dziwacznego.



Ogarnęliśmy na szybcika supermarket i obiadek ;)








Ogólnie, motyw był taki, żeby łazić po kościołach i prosić o możliwość zostawienia plecaków. Mieliśmy czas, więc pomysł wdrożyliśmy w życie. We wszystkich przypadkach pocałowaliśmy klamkę a i stowarzyszenie polsko katalońskie, gdzie była nadzieja, że ktoś pomoże, zawiodło. Tak, więc, po 2h tułaczce z plecakami po Barcelonie wróciliśmy do parku pod Katedrą. Tam spotkaliśmy się z Dorotą i Michałem. Godzina późna, więc trzeba było pomyśleć, gdzie tu nocować.
Łukasz z Sylwią utknęli gdzieś jeszcze we Francji. Gdy sobie tak gaworzyliśmy, w pewnym momencie podeszła do nas parka polaków. Bardzo pozytywni ludzie.



Podpowiedzieli nam, żeby z nimi jechać na obrzeże Barcelony, gdzie mają wynajęty kemping i gdzie jest bardzo fajna plaża, gdzie nie włóczą się ludzie i można spokojnie się rozbić. Z powodu braku innych perspektyw na spędzenie nocy, udaliśmy się z nimi. Pierwszy raz mieliśmy okazję poruszać się metrem w Barcelonie. Polacy ustrzegli nas, że bardzo kradną. Gdy chodziliśmy po tunelach metra, czułem napiętą atmosferę. Pilnowaliśmy siebie nawzajem. Z czasem doszliśmy do wniosku, że będę trzymał pieniądze i dokumenty wszystkich w plecaku, a jego nosił z przodu. Dużo osób w taki sposób się poruszało, nie tylko po metrze. Noc spędziliśmy w ciemnym lesie, nieopodal plaży Agawa. Umówiliśmy się z parką, że następnego ranka będziemy mogli zostawić sobie u nich w namiocie plecaki, aby swobodnie się poruszać po Barcelonie. Były tylko obawy, czy Łukasz z Sylwią zdążą do 11., bo, inaczej musieliby tachać plecaki ze sobą. Tego wieczoru zrobiliśmy sobie małą ucztę i położyliśmy się spać.






Dzień VIII - jak w kalejdoskopie

Rano po ogarnięciu namiotów i socjalu na plaży w Agawie



czekaliśmy na wiadomości od Łukasza i Sylwii. Nie wiem jak, ale jakimś cudem zdążyli do nas dojechać pod plażę! :) Jednakże, aby nie było tak pięknie, okazało się, że nie możemy zostawić plecaków u polaków.., więc cały plan poszedł w pi…

Ale była już nas cała szóstka i tylko to się liczyło. Po szybkiej analizie sytuacji w jakiej byliśmy, postanowiliśmy rozdzielić się na dwie grupy. Ja z Ania i Sylwią kampiliśmy na plaży a Michał, Łukasz i Dorota pojechali do miasta szukać dla nas miejsca na plecaki bądź bardzoooo taniego noclegu. Jak to bywa w życiu.. niczego nie da się do końca przewidzieć. Wysłannicy przynieśli znakomite wieści. Otóż, spotkali grupę polaków, którzy wynajmowali sobie mieszkanie na czas pobytu w Barcelonie i umożliwili nam zostawienie plecaków! Yes Yes Yes..!

Już nie mogłem się doczekać, kiedy spotkam i poznam naszych wybawców! Hania, Sylwia, Magda, Gosia i Michał :) To imiona naszych Aniołów Stróżów. Śmiem stwierdzić, że dzięki Nim nasz trip był taki niesamowity!! Wieczorkiem na słynnej Barcelonecie była mała integracja z nowo poznanymi znajomymi :) Działo się i lało :)



Gdy służba porządkowa zaczęła wypraszać turystów z plaży i gdy przyszedł czas na szukanie noclegu, dziewczyny zaproponowały nam nocleg na dachu budynku, w którym mieszkały. Nie chcieliśmy przekraczać granic gościnności dziewczyn, ale po namowach zgodziliśmy się.

Jedyny warunek to taki, że będziemy cicho, a przecież my naprawdę byliśmy cichą grupką :) Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że mógłbym spać na dachu w centrum Barcelony :)

Dach budynku był bardzo okazały. Składał się z trzech kondygnacji. Każdy spał, gdzie chciał :) Widziałem, po twarzach naszej grupy, że niektórzy do końca nie wierzą w zaistniałą sytuację. Ja zresztą też ...

Widoczki z "naszego" dachu :)





Dzień IX - Barcelona

Szybka rekapitulacja dnia dziewiątego.

Po śniadanku



wyruszyliśmy zwiedzać stare miasto. Nastawiliśmy się głownie na motyw Gaudiego. Jego "wynalazki" są rozproszone po całym mieście. Zakupiliśmy sobie wszyscy bilety na 10 przejazdów metrem za 8 euro, więc nie było już ciśnienia, że tam nie idziemy, bo za daleko :)

Dziewczyny w metrze ;)



Co tu więcej pisać, Było Pięknie :)









Popularna La Rambla









La Boqueria - obecnie największe centrum handlowe w Barcelonie.









I my się skusiliśmy na świeże soczki :)



w

Gdybym tylko wiedział, co to jest.. ;)



Tu już nam się delikatnie nudziło :)





Chyba pokochaliśmy robić sobie wspólne zdjęcia ;]







Pod Łukiem Triumfalnym.. prawie jak w Paryżu :)





Zasłużony odpoczynek





Nasza skromna twórczość ;] LoooooooL





Akuku!



Łukasz zapomniał kluczyków do swojego auta, więc przegraliśmy je w kasynie ;] AK is shit!!



Wieczorny pokaz fontann, wiem ... widać ;)



Rozkładaliście kiedyś namiot na dachu?




Dzien X.

Tego dnia mieliśmy tylko trzy cele do zwiedzania :Katedra, Park Gaudiego i Camp Nou.
Aby dotrzeć do parku trzeba było przejść, a częściowo przejechać po tzw hiszpańskich schodach.




Kawał drugi w górę, ale opłacało się…. takie rzeczy tylko u Gaudiego.

Panorama Barcelony



6 x I Love Barcelona :)











Podczas spaceru po parku, dziewczynę pierwszą z lewej mijaliśmy z 5,6 razy.. wiedziałem, że to jest przeznaczenie!!! Dorotka, załatwiła nam zdjęcie z nią i oczywiście, z jej koleżanakmi bo my byliśmy zbyt nieśmiali :P













wiem wiem, brakowało nam tylko napisu na czole : jesteśmy z Polski :)



Ktoś, kto będzie w Barcelonie musi tam wejść.. wejście za free. W parku zrobiliśmy sobie wiele ciekawych moim zdaniem zdjęć, przy różnych dziwnych obiektach.
Wysoka temperatura dała się we znaki.



Gdy się tak układaliśmy do tego zdjęcia przechodziła obok spora grupka bodajże włochów.. Gdy już było po wszystkim.. dwie ławki dalej oni zrobili to samo!!



Często odpoczywaliśmy i piliśmy dużo wody. Następnie udaliśmy się w kierunku Sagrada Familia, ponieważ nie byliśmy tam jeszcze całą ekipą.

może kanapeczkę z dżemikiem? :) nie tknę w domu tego przez najbliższe pół roku! ;)




"Sangria" Familia :)



Gdy okrążaliśmy tego kolosa i robiliśmy sobie foty, natknęliśmy się na o to reklamę:



Oczywiście nie omieszkaliśmy odwiedzić jedyny polski sklep w Barcelonie.



Z odpowiednim zaopatrzeniem udaliśmy się metrem pod Camp Nou. Najbardziej oczekiwania atrakcja przeze mnie.Choć nie skusiłem się na wejście na pusty stadion za 22euro. Stwierdziłem i do dziś się tego trzymam, że kiedyś pojadę na mecz Barcy i, wtedy będzie kumulacja wrażeń, gdy pierwszy raz będę na ich stadionie i pierwszy raz na meczu. :)



Michauuuu ma wyczucie czasu ;>



Tutaj już znacznie lepiej, mnie nie, bo nie nadawałem się do tej zabawy :P







Znaleźliśmy sobie fajną miejscówkę w okolicy stadionu, gdzie spijaliśmy rodzime piwko ;)



Po powrocie, zaszaleliśmy i poszliśmy całą ekipą i dziewczynami do tureckiego baru na kebaba, gdzie dzielnie kibicowaliśmy Barcelonie w meczu z Realem.



Tego wieczoru, urządziliśmy sobie z naszymi nowymi przyjaciółmi grubą imprezę na dachu.





Dzień XI

Rano, jakaś babeczka zrobiła nam awanturę, ponieważ pozostawiliśmy ślady po imprezie ;] i w zasadzie to była nasza ostatnia noc na tym dachu. Podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się z dziewczynami i Michałem.



Ruszyliśmy w stronę plaży, gdzie mieliśmy spędzić ostatni dzień w Barcelonie. Plaża jak plaża.. każdy rozłożył ciało na pełnym słońcu i wegeta. :)



W między czasie przyszedł Michał z dziewczynami i ekipa się powiększyła. Wieczorkiem udaliśmy się na inny dach znaleziony przed Anię i Dototę. Tam już nie było tak bezpiecznie, więc, były zmienne warty. Tym razem beze mnie ;]

Dzieło Ani i Łukasza :)



Dzień XII

Dzień wyjazdu, rozjazdu i pożegnań. W związku z ograniczeniami czasowymi z Sylwia i Ania musiałem wracać do Polski, a Dorota, Michał i Łukasz wybierali się do Madrytu na Światowe Dni Młodzieży. Powiem, troszkę im zazdrościłem, że ich przygoda jeszcze się wydłuży!

Po wysłaniu kartek do znajomych i rodziny zrobiliśmy wspólne zdjęcie przy plaży i udaliśmy się na dworzec.



Tam aby skończyć w podobny sposób jak rozpoczęliśmy nasz trip, był szampan :) Każdy przedłużał chwile pożegnań...



Taką ekipę tworzyliśmy, że aż żal było teraz się rozdzielać. Po wzajemnych uściskach buziakach itp. nadszedł czas na ostatni etap tripu: powrót do domu. W okolicach 14 ruszyliśmy w stronę metra aby dojechać do Besos - przystanek metra, koło, którego jest główna droga prowadząca w kierunku Girony. Niestety, .. miejsce tak niefartowne dla nas, że zmarnowaliśmy tam dobre dwie godziny łapiąc stopa w co chwilę to w innym miejscu. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z Besos i udaliśmy się do Fabra i Puig, gdzie był większy przystanek autobusów i gdzie znalazło się dobre miejsce dla zagubionych autostopowiczów ;) Bardzooo zmotywowani próbowaliśmy wielu sposobów, aby tylko wydostać się z Barcelony :)





W końcu udało nam się zatrzymać dwóch studentów, którzy podwieźli nas na stację benzynową przed Gironą, dokładnie tą, którą wskazał Vladimir.



Umówiliśmy się wcześniej z, nim, że spotkamy się na tejże właśnie stacji o 24:00. Teraz właśnie uświadomiłem sobie, że dotarcie do tej stacji zajęło nam przeszło 7h licząc od rozstania się z resztą na dworcu. Do 24 było jeszcze sporo czasu, a tak naprawdę nie mieliśmy pewności czy Vladimir przyjedzie, więc wykorzystaliśmy ten czas na granie w karty i łapanie stopa na stacji.



Mieliśmy okazję spotkać ślady po polakach :)



To najlepsze :D



I my też zostawiliśmy coś na pamiątkę :)



To nie wróżyło niczego dobrego...




24:00

Vladimir nie przyjechał.. nie odbierał telefonu, nie było z możliwości kontaktu. Delikatnie poirytowani zaistniałą sytuację położyliśmy się spać w namiotach niedaleko stacji. Budzik 4:30. Dobranoc

Dzień XIII

Noc niezwykle ciepła i gwieździsta. Obudził mnie odgłos monologu w obcym języku. Zajęło mi chwilę aby zrozumieć, że Ania rozmawia z Vladimirem przez telefon. Kilka sekund później Ania wyskoczyła z namiotu jak z procy i rzuciła tylko w moim kierunku szybkie : Przyjechał!!

Godzina, dobrze po 2. Dosłownie dziesięć sekund później już biegłem z Anią w kierunku stacji, a jedynie czym sobie zajmowałem głowę, to czy zabierze nas w trzy osoby. Pietnaście minut później siedzieliśmy już w kabinie tira, jakże szczęśliwi, że Rosjanin o nas pamiętał i zabrał nas wszystkich!

Przez większą część podróży spałem, a Ania gawędziła sobie z Rosjaninem. Podobno mnie obgadywali, a ja w tym czasie byłem bardziej zajęty ustalaniem najlepszej pozycji ciała na górnej półce nad głowami reszty na przestrzeni nie większej niż 0,5mx2m ;) Ciasno było tak, że nie było szans położyć się na plecach, toteż leżałem całą drogę na boku z rękoma wyciągniętymi nad głową :) Ciasno, ale w razie kontroli policji na bank, by mnie nie wyczaili :) I taki sposób o 7.30 dojechaliśmy do Montelimar na drodze między Marsylią a Paryżem, 50km od Palence - miasta, pod, którym utknęliśmy jadąc do Nicei. Przejechaliśmy około 400km. Pożegnaliśmy się z Rosjaninem, dziewczyny, zrobiły sobie z nim pamiątkowe zdjęcie i Vladimir pojechał w dalszą drogę.



Tutaj, muszę się przyznać, że znów miałem czutkę. Przeczucie mówiące mi, że nie będziemy długo czekać. Żałowałem później tego cholernego uczucia. Ania ucieszyła się, bo dotąd moje przeczucia się sprawdzały. Zatrzymał się…… Turek Jebaka.. to określenie nie na próżno przyległo do niego. W hierarchii ulubionych kierowców, zajął należyte ostatnie miejsce. To, że wywiózł nas do samego cholernego Paryża to nic, ale to jak się zachowywał w trakcie jazdy to przeszło ludzkie pojęcie. Nie uratowało go nawet postawienie nam obiadu ani puszki z colą i chipsów.

Niech tylko ktoś mi powie.. przecież wyglądałeś na zadowolonego ;]



Takiej wrednej kreatury nie widziałem już dawno. Dobra, koniec z, nim, bo jak jeszcze myślę, co, by tu o nim napisać to mi się ciśnienie podnosi..

Tak, więc, zostawił nas w Paryżu, ponad 300km od wyznaczonej trasy powrotnej ;]



Przedstawiała się niezbyt przyjemna perspektywa: albo wydostaniemy się z Paryża albo zostaniemy na noc w mieście, co dla mnie było najmniej komfortowe, ale na
szczęście, zabrał nas pewien Marokańczyk na stację benzynową w kierunku Metz.



Tam już mogło się dziać wszystko… Najważniejsze, że byliśmy poza Paryżem. Ufff. Po ogarnięciu socjala zainstalowaliśmy się w krzakach kilka metrów od stacji.
Dobranoc. :) Pobudka 5:00

Dzień XIV

Już ładnie świtało, kiedy składaliśmy mokre od porannej rosy namioty. Idąc w kierunku wylotu ze stacji rozglądałem się po samochodach czy nie ma jakiegoś kierowcy w środku, bo można, by podbić i się spytać czy nas nie zabierze. Gdy zajrzałem do kolejnej osobówki zobaczyłem wzrok na sobie i rasowego rastamena, który machnął do mnie. Pokazałem mu mapę i zrozumiałem, że zabierze nas w dobrym kierunku. Więc jedziemy :) Młody koleś w czapce uszatce, zostawił nas .. nie wiem, gdzie ..., bo po 5km zjechał z głównej autostrady i mijając peage bez płacenia pędził jakimiś bocznymi drogami. Jak nas wysadził, pokazał tylko palcem, gdzie mamy iść.. No, więc poszliśmy i po dłuższej chwili znów znaleźliśmy się na autostradzie przy dobrze znanym telefonie SOS. Z doświadczenia nie wróżyło to niczego dobrego. Nikt się nie chciał zatrzymać i tylko wyglądaliśmy czy się zaraz jakaś żandarmeria nie przypląta. Za nami był wjazd na autostradę, którym dotarliśmy w miejsce, gdzie staliśmy. I właśnie w pewnym momencie zobaczyłem niedużą ciężarówkę jadącą tą drogą. Zacząłem machać jakbym wzywał pomocy... zatrzymał się. :)

Ogólnie nie chciał nas zabrać w trójkę, bo rzeczywiście jak się zaraz okazało nie miał tyle miejsca, ale po krótkiej namowie wpakowaliśmy się wszyscy do przodu. Nie daliśmy nawet rady włożyć wszystkich plecaków na kipe, bo miał w chłodni pełno owoców, warzyw i drobiu. Zaproponowałem tylko, aby podwiózł nas 10km do najbliższego piażu, gdzie już spokojnie damy sobie rady. Przez całą drogę "siedziałem" tyłkiem na oparciu na drzwiach i modliłem się aby nas nikt nie zatrzymał! Facet nic po angielsku, ale było widać, że bardzo chciał nam pomóc. Gdy się zatrzymał, ładnie wszyscy wysiedli i otworzyłem boczne drzwi aby wyjąć plecaki z chłodni. Ku mojemu i Ani zdziwieniu, gdy tylko drzwi się usunęły dwa mrożone kurczaki zaatakowały moje nogi!! Wypadły z pudełka i podążały niestrudzenie ku ziemi, Moja reakcja musiała być niepowtarzalna! :) Wystraszony, szybko złapałem te zimne uciekające kurczaki i wsadziłem z powrotem do pudełka. Brr... Szybko zamknąłem drzwi i uderzyłem ręką w drzwi, dając sygnał, że może jechać. Jaka była ulga, jak zniknął nam z pola widzenia. Trochę było mi głupio, ale w zasadzie nie nasza wina, że jego kurczaki tłuką się bez łańcucha i żadnej kontroli Tego dnia w głowach mieliśmy tylko uciekające kurczaki! Później chyba złapaliśmy kolejne dwa stopy, ale nie pokonując za każdym razem więcej niż 10-20km. od piaża do piaża.

Nie przypominam sobie, gdzie nas zawiózł i kim był. Unknown



Wylądowaliśmy w końcu znów w centrum kolejnego miasta - Reims.



Tutaj tłukliśmy się z ciężkimi plecakami kawał drogi, czasami mi się wydawało, że bez celu. W końcu jakieś małżeństwo wywiozło nas w kierunku Metz, gdzie udało nam się zatrzymać pierwszego czarnoskórego ludzika.



Już bez żadnych utrudnień jechaliśmy w kierunku francusko-niemieckiej granicy. Po drodze na jednym z parkingów spotkaliśmy polskiego kierowcę tira, który, mimo , że nie chciał nas zabrać to zrobiliśmy sobie z, nim fotę.



Złapaliśmy tutaj chyba turków - ojca z synem, którzy nas zawieźli za samą granicę (340km). Z nimi też fota :) Nie zamieniliśmy ani słowa.. nie wiem czemu.. może dlatego, "mijaliśmy się językowo" :)



Gdy dostaliśmy się na najlepszą dla nas stację, spytałem się kierowcy autobusu, czy jesteśmy na dobrej drodze (standartowa odzywka, gdzie mieliśmy nadzieje "ugrać" coś więcej), a on nam zaproponował, że zabierze nas w kierunku Frankfurtu, bo akurat wraca tam! :)

Gitara!!

Autobusem jeszcze nie podróżowaliśmy na stopa, do tego pustym i za friko :)



Później spory kawałek pod Frankfurt nad Menem zabrał nas Rosjanin.





Początek dnia był dla nas ciężki, ale koniec wynagradzał wszystko :) Na stacji, gdzie zostawił nas Rosjanin poznałem polaka, który tam pracował. Z wielką chęcią udostępnił nam łazienkę i wrzątek. Pokazał nam nawet miejsce pod swoją chatę, gdzie możemy się rozbić, ale ostatecznie znalazłem inne ustronniejsze miejsce na nocleg.
Tego dnia przejechaliśmy około 500km. Rozbiliśmy się za budynkiem socjalnym jakiejś pobliskiej restauracji. :) Dobranoc
Pobudka 5:00

Dzień XV.

Nasze poranne miejsce dowodzenia:



Moje dziewczyny tak kwitnąco wyglądały o poranku, że na reakcję nie musieliśmy długo czekać. Zabrało nas dwóch turków !

Dało się zauważyć, że im bliżej Polski tym zimniej.. ;]



Tylko jeden jest na zdjęciu, bo drugi całą drogę przespał a aucie. Dobrzy turskiszman zostawić nas na stacji benzynowej na drodze do Drezna. Tam zatrzymał się jakiś przysłowiowy kark :), ale mimo byczego wyglądu, bardzo miły :) Tak nam chciał pomóc, że aż delikatnie przeholował. Zostawił nas na jakimś zadupiu - parkingu, gdzie ani stacji ani sklepu.



Kolejny ślad po nas :)



Jeszcze tego nam brakowało. Ale na parkingu, wychaczył nas pewien gość w podeszłym wieku, który jak później powiedział ocenił nas na "pozytywnych" i zabrał nas do samego Drezna,



Wielki Parking i Wielki Pan :)



a tam już zatrzymaliśmy Polkę, która jechała ze swoim facetem dwoma samochodami do Gubina. ;] Trochę nie w tym kierunku, którym zamierzaliśmy, ale nikomu nie chciało się czekać na kolejnego stopa.





POLSKA!!!!

W Gubinie, pierwsze co zrobiłem to kupiłem dużego zimnego Lecha.!!
ojj jakże byłem szczęśliwy. Nie sądziłem, że kiedyś będę się tak cieszył na widok rodzimego wytworu procentowego ;)
Po zjedzeniu dobrego obiadku w zdumiewająco taniej restauracji, ruszyliśmy się łapać stopa w kierunku:



Pogoda nie była przychylna na trojga autostopowiczów, padało co chwilę. Chyba sam fakt, że jesteśmy już "u siebie" spowodował, że nasze pomysły na łapanie stopa nie były zbytnio przemyślane. Coś jak w Gironie. Ostatecznie po długiej włóczędze, stanęliśmy sobie koło w.w znaku. Tak mało jechało samochodów w kierunku przez nas obrany, że już chciałem iść do niedalekiej miejscowości na przystanek autobusowy. Na szczęście, zatrzymał się busik i nas zabrał. Ania wypominała mi ten pomysł przez kolejne trzy godziny i pewnie, gdybym o tym nie wspomniał tutaj to wypominałaby mi to do końca mojego żywota ;]
Facet, choć łamał prawo zabierając naszą trójkę przy dwóch miejscach dla pasażerów, wywiózł nas aż za Zieloną Górą w kierunku Wrocławia. Nie wiem czemu nie zrobiliśmy sobie z nim zdjęcia. Później zatrzymaliśmy parkę młodych studentów (chyba). Tak naopowiadaliśmy młodemu chłopakowi o naszych przygodach, że dał nam namiar na siebie i obiecaliśmy, że gdy będziemy jechać za rok w podobną podróż musimy go koniecznie zabrać :) Cały czas jechaliśmy w kierunku Wrocławia. Następnie, gdy dziewczyny łapały stopa a ja się chowałem wśród plecaków zatrzymało się jakieś BMW. Gościu koło 30 podwiózł nas na spory parking, 20 km od Kątów Wrocławskich.



Gdy tam nas wysadził, ja poszedłem na stację. Nie było mnie niecałe 5 minut a już dwóch kolesi stało i gaworzyło sobie w najlepsze z moimi Kobietami! Miłymi rozmówcami okazało się dwóch Czechów, z którymi później zabraliśmy się tirami do samych Kątów. Ja w jednym tirze, a dziewczyny w drugim. Szkoda, że tylko tyle jechaliśmy, bo ubaw był przedni. W Kątach W. trafiliśmy na olbrzymiiii parking, gdzie stało ogromna ilość tirów. Pani z obsługi stacji zapytała na CB czy ktoś nas nie przygarnie na podróż do Wrocławia. Ku mojemu zdziwieniu chętnych brak. Na szczęście zagadałem do młodego chłopaka, który akurat tankował i bez problemów zabrał nas do samego Wrocławia. Wrocław, miasto Ani, więc poprowadziła nas autobusikiem na Dworzec Tymczasowy (Główny) Każdy sprawdził połączenia w kierunku domu. Ja miałem pociąg o 4.50, a dziewczyny jeszcze później. Nie chcąc się włóczyć po mieście nocą, a była już 23. znaleźliśmy sobie na hali biletowej miejscówkę, gdzie spędziliśmy całą noc. Męczarnia była straszna. W końcu przyszła moja godzina, pożegnałem się z dziewczynami. Gdy wychodziłem z hali było mi trochę żal, że wszystko się kończy. Wsiadłem sobie w pociąg do Łasku.
W pociągu wpakowałem się do przedziału, gdzie siedziała samotna dziewczyna. Bardzo przypadliśmy sobie do gustu, ale nie zdążyłem zostawić kontaktu ani poprosić o numer telefonu. :( W pośpiechu wyskoczyłem z pociągu w Łasku.
Po dojściu na wylot do Zelowa, chciałem złapać stopa, ale niestety, gdy po pół godzinie czekania nadjechał buzik z tabliczką Zelów i dałem się skusić, aby być tylko jak najszybciej w domu.. takie małe niepowodzenie na koniec..




THE END!


Garść informacji.

Czas trwania wyprawy - 5-20 sierpnia 2011

Długość trasy ~5400KM

Ilość wydanych pieniędzy: 140euro

Ile schudłem: 2kg

Podróż z Wrocławia do Nicei: 48h
Podróż z Barcelony do Wrocławia: 76h

Najkrótszy czas łapania stopa: 0 minut Nicea :)
Najdłuższy czas łapania stopa: 5h Kassel ;]

Najkrótszy stop :5km
Najdłuższy stop :600km



PODZIĘKOWANIA

W ramach udzielenia odpowiedniego zaplecza technicznego na wyprawę, dziękuję:
Danonowi, Wioli, Jajowi, Robertowi i rodzicom. :)

Za psychiczne wsparcie podczas całej podróży dziękuję serdecznie: Nayce i rodzince ;)

Dziękuję wszystkim ludzikom, którzy pomogli nam bezinteresownie przetrwać wyprawę. 

Szczerze dziękuje całej mojej ekipie, że tak dobrze potrafiliśmy się zgrać. Nie potrafię wyrazić tego słowami, ale mam nadzieję, że uda nam się jeszcze gdzieś wspólnie wybrać. :) Jesteście wspaniałymi ludźmi, idealnymi współtowarzyszami i jeszcze lepszymi przyjaciółmi. Nie wymyśliłbym sobie tego tripu lepiej. Dzięki wam spędziłem najlepsze wakacje w dotychczasowym życiu. hehe.. dotychczasowym, bo może uda nam się spędzić wspólnie jeszcze lepsze wakacje. Dorotko, Aniu, Łukaszu, Sylwio, Michale,  Dziękuje ;)

Ostatnie podziękowania dla kogoś wybitnie pozytywnego, dla osoby, z którą spędziłem najwięcej czasu podczas tej zwariowanej podróży.

Byłaś dla mnie źródłem pozytywnej energii, dałaś mi wiarę, kiedy mi jej brakowało. Twój spokój ducha i okresami beztroskie podejście do życia uspokajało mnie i dawało nadzieję na pozytywne zakończenie każdej naszej przygody. Zazdroszczę sobie, ze trafiłem na kobietę tak wytrzymałą i tak odporną na wszelkie niedogodności jakie nas spotykały na drodze. Podziwiam za odwagę i otwartość w stosunku do wszystkich ludzi. Byłabyś idealną współtowarzyszką w podróż na kraniec świata. Dziękuję Aniu :)


Szkoda, że mnie przy tym nie było.. ale zgadzam się w 100%




Przypomniałem sobie jedno zdjęcie z pierwszego mojego tripu..



Lazurowe we Władysławowie.. a teraz, oczami wyobraźni wracam do niedalekich czasów.. ehhh

to taka mała analogia :P

Jeśli szukacie inspiracji do podróży, musicie to obejrzeć!




Przepraszam za ewentualne literówki i interpunkcje ;)